Jeszcze ciemniejsza strona Księżyca

Kamienie mogą polecieć w każdej chwili, więc od razu przejdę do rzeczy. A rzecz jest poważna – atak na świętość rockową, jeden z najważniejszych albumów wszech czasów, „The Dark Side of the Moon” grupy Pink Floyd sprzed 37 lat. Przypuszczony przez grupę, która też ma już status dinozaurów, w dodatku często się do Pink Floyd na różne sposoby odnosiła, tyle że wychodziła jednak z innych, punkowych pozycji. Kierowaną przez Wayne’a Coyne’a amerykańską The Flaming Lips, z udziałem licznych gości, w tym eksperymentalno-rockowej formacji Stardeath and White Dwarfs. Rzecz od grudnia była dostępna w sklepie iTunes w formacie mp3 (ale nie w Polsce, co jasne), a teraz wyszła na winylu i CD.

Pamiętam nieźle moje pierwsze przesłuchanie Pink Floyd. Za granicą, u znajomych, ze starego winyla. Nie znałem płyty wcześniej, ale słyszałem, że „powinna” mi się spodobać. Włączyłem pierwsze „Speak To Me” i myślę: „Co za potworna nuda!”. Płyta zaczyna się bowiem dość niemrawo jak na potrzeby 13-letniego odbiorcy, który słuchał wtedy Metalliki i Anthrax. Potem oczywiście doceniłem eksperymenty studyjne, brzmienia itd., ale tamta myśl czasem wracała. I oto The Flaming Lips poprawili tamto karygodne zaniedbanie – startują żwawiej, ba, w dodatku od pierwszych minut używają brzydkich słów. Wyobrażają sobie Państwo „Dark Side of the Moon” z nalepką „Parental Advisory – Explicit Content”? No właśnie, myślę, że gdybym w 1987 roku lepiej usłyszał (wyeksponowane tu mocno) słowa „I’ve been mad for fucking years” i ten złowieszczy śmiech, za to trochę mniej bicia serca na początku, spodobałoby mi się bardziej.

„Time” brzmi jak gdyby było odrzutem z sesji znakomitej płyty The Flaming Lips „Embryonic”, co tylko pokazuje, jak blisko siebie w tym momencie znalazły się te dwa zespoły. Za to „The Great Gig in the Sky” wystawi na ciężką próbę miłośników Pink Floyd – słynna wokaliza Clare Torry została tu bowiem zastąpiona wrzaskliwą, zniekształconą partią śpiewaną przez Peaches. To jeden z tych kilku momentów na płycie, kiedy wydaje się, że The Flaming Lips chcieli w pewnym sensie sparodiować legendarny album. Podobnie jest z „Money” brzmiącym jakby było grane przez rząd uszkodzonych jednorękich bandytów. Wychodzi z tego – jeśli wziąć pod uwagę głos Henry’ego Rollinsa w tle – że ta wersja ma w sobie więcej brudu i ciemności niż pierwotna „Dark Side…”.
Zaprzeczają jednak tym parodystycznym wątkom końcowe fragmenty albumu – miękka przeróbka „Us and Them” wierna oryginałowi, potem kapitalnie wykorzystujące funkowy motyw pierwowzoru „Any Colour You Like”, wreszcie wierne „Brain Damage” oraz „Eclipse”, które gra wprawdzie motywami brzmieniowymi z The Flaming Lips (i za to fani tej grupy polubią ten album), ale spodoba się także co bardziej konserwatywnym fanom Pink Floyd.

Jaki morał z tego starcia? Że nie było żadnego starcia. Ta wersja pozwala docenić wiele ponadczasowych cech oryginału – pal licho syntezatorowe eksperymenty, ale piosenki, które mieli do pokazania Floydzi, to był rzeczywiście wyjątkowy i rewelacyjnie skomponowany zestaw! Co więcej, sposób, w jaki je nagrali w 1973 roku, ciepły, elegancki, czysty, dość minimalistyczny, może się do dziś podobać. Nowa wersja „Ciemnej strony…” miała być wariacją na temat wielkiego oryginału i rzeczywiście jest po prostu wariacją, nie należy po niej oczekiwać niczego więcej.

Spełniła na pewno jedno zadanie: dawno nie miałem tak wielkiej ochoty posłuchać Floydów.

THE FLAMING LIPS & STARDEATH AND WHITE DWARFS „The Dark Side of the Moon”, Warner 2010
7/10
Trzeba posłuchać:
„Any Colour You Like”, „Money”, „Eclipse”