Czy największe gwiazdy mają najwięcej gwiazdek?

Pytali mnie już, czy pisać o jednej płycie dziennie to się godzi. I jakie ja w ogóle mam, do licha, warunki, żeby to robić*. Złote kable czy co? I czy jest jakaś sala odsłuchowa w redakcji „Polityki”.
Odpowiadam: Do licha, nie ma! Poproszę o inny zestaw pytań, bo choć warunki akustyczne w redakcji są niezłe (pokoje średnich gabarytów i dość regularnych kształtów, wykładziny, sporo drewna dobrej jakości), to w trosce o innych słucham muzyki na słuchawkach, a żeby mi nie burczał CD-ROM, zrzucam płyty na twardy dysk. Dwukrotnie robię więc coś, czego nie lubię. I pierwszy raz w życiu używam do słuchania Windows Media Playera, który wśród wielu niepotrzebnych bajerów wyświetla mi przy każdym utworze gwiazdki. Po co (po raz trzeci do licha, bo nie lubię i Microsoftu) są te gwiazdki – nie wiem. Chyba dają informację o tym, czego powinni posłuchać ci ze słuchaczy, którzy nie wiedzą, czego chcą, a nie chcą słuchać czegoś, czego nie lubią – czyli czegoś chcą, nawet jeśli nie wiedzą czego. I kto przyznaje te gwiazdki? Bill Gates chyba nie, bo hipisowskie zespoły nie dostają więcej niż inne. W ogóle nikt z managementu Microsoftu, bo biurowy chillout ma w Media Playerze zaskakująco kiepskie noty. No więc może jednak sami słuchacze? Ja na pewno nie, ale zakładam, że są inni, którzy w czasie słuchania nie powstrzymają się przed kliknięciem w gwiazdki.

Co z tego klikania wynika? Większość wykonawców ma trzy gwiazdki (na pięć możliwych), zacząłem nawet notować kto, ale nagle zobaczyłem, że „Nieznany album” i „Nieznany wykonawca” też mają 3/5. Oho, czyli każdy dostaje trójkę z urzędu! Poza tym najwięcej gwiazdek przypadło różnym modnym elektronicznym projektom – od Pantha du Prince po Flying Lotusa (niebawem parę słów ode mnie), a jedyna piątka w zestawie to Toro y Moi. Czyli klikają młodzi i aktywni. Hipsterzy, miłośnicy najgorętszych produkcji sezonu. U2 i Sting nie mogą liczyć na więcej niż przydziałowe trzy.

CocoRosie ma w tym zestawieniu umiarkowaną czwórkę. To nieźle oddaje status sióstr Cassady, które jeszcze sześć lat temu w okresie „La maison de mon reve” były topem topów, gdy chodzi o muzyczne trendy. Były charakterystyczne w swoim zderzeniu zwierzęco beczących i operowo gładkich wokali oraz zestawieniu domowych sprzętów i elektronicznych loopów w tle. Tacy mają najtrudniej. Ich sława trwa do kolejnego rocznego zestawienia najlepszych albumów – i tak się stało z CocoRosie. Mimo bardzo dobrych koncertów, kult stracił na znaczeniu, gdy Bianca i Sierra pokazały podobny repertuar na trudnej drugiej płycie. Trzecia była jeszcze trudniejsza, a recenzje jeszcze chłodniejsze. Numer czwarty ukazuje się dziś i przynosi znów tylko drobne zmiany, ale między „jedynką” i „czwórką” widać już tyle różnic, że wypada z perspektywy docenić pracę i wolę przetrwania. Przede wszystkim Gael Rakotondrabe, pianista, którego tym razem siostry ściągnęły do współpracy, dobrze wpływa na brzmienie tej płyty. Ta archaiczność muzyki słuchanej jakby ze starego radia, którą miały na „La maison…”, tutaj znalazła przedłużenie ideowe, między innymi dzięki niemu. Rakotondrabe gra ragtime’y, przy których bez względu na produkcję z miejsca przenosimy się w czasie. Zamiast operowych wokali na pierwszym planie są echa gdzieś w tle. To wciąż tania, prosta produkcja, wierna ideałom „jedynki”. A okładka wygląda równie staromodnie co poprzednie i jest jeszcze brzydsza.

Dwa lata temu CocoRosie były grupą, na którą moda się skończyła. Teraz widać, że niespecjalnie im to szkodzi i nie bardzo przeszkadza. Stały się wręcz gwiazdkoodporne. Tak na trzy… i pół.

COCOROSIE „Grey Oceans”, Sub Pop/PIAS/Sonic
7/10
Trzeba posłuchać: „Hopscotch”, „Trinity’s Crying”, „Gallows”

*Tak naprawdę to była podpucha, żebym napisał, co mam w domu. Co to, to nie!