Dub na weekend

Wystarczyłoby zmienić w tytule jedną literę i już weekend byłby do niczego. A przecież są jeszcze szanse, że będzie w porządku. Zresztą sam źle odczytałem pierwszy tekst z hasłem „Muzyka dub” w tytule, jaki wpadł mi w ręce – bodajże Sławomira Gołaszewskiego, w starym „Non-Stopie”. I przez długi czas obchodziłem ten tekst i temat szerokim łukiem, wracając tylko po raz kolejny do kultowego tekstu Grzegorza Brzozowicza „Spust surówki” i kształtując w sobie metalowca (o starych „Non-Stopach” pisałem też trochę tutaj). Dopiero Fatboy Slim uświadomił mi, co to dub. Kiedy jeszcze nie nazywał się Fatboy Slim, tylko Beats International. Możecie się z tego śmiać, ale „Dub Be Good To Me” w roku 1990 to było wydarzenie – dopiero później odkryłem The Clash, z którego Norman Cook pożyczył bas, a ten prawdziwy dub jeszcze później.

Dzisiaj pewnie z jedna trzecia muzyki, która mi przechodzi przez ręce, ma w sobie aspekt dubowy – na poziomie produkcyjnym nasączona jest jamajską techniką podbijania sekcji rytmicznej, przynosi poddźwiękowe basy i leniwa wibrację. Cała scena dubstepowa opiera się na dubie (w którego historię nie będę się tu wdawał, bo za dużo tego jak na pojedynczy wpis) – a ostatnie newsy z Wielkiej Brytanii związane z powstaniem pierwszej dubstepowej supergrupy Magnetic Man uświadamiają mi, że zjawisko też już nie należy do najnowszych i ma 10 lat. Ale spokojnie, bez dubu nie byłoby też najnowszych wynalazków z kręgu chillwave’u i free folku. Niczego by nie było – przynajmniej z kategorii muzyki na weekend.

Tu dochodzimy do Roots Manuvy, rapera i producenta z Wysp, już otrzaskanego w dubowej rytmice. A tym razem zapędzającego się nawet chwilami na terytorium dancehallu, czyli nowocześniejszej, tanecznej gałęzi reggae. W tytule jego nowej płyty nagranej z niejakim Wrongtomem jest nawet znajomo wykręcone słow „dub”. Tak naprawdę „duppy” oznacza coś znacznie poważniejszego – w języku patois to tyle co „duch”. I ten „duch” to jest właśnie element muzyki, który wydobywa dub, mówiąc w wielkim skrócie. Albo nawet wywołuje – tak jak piątka muzyków narysowanych na okładce płyty „Duppy Writer”. Swoją drogą przy okazji – ostatni film Polańskiego przetłumaczony na patois też nazywałby się pewnie „Duppy Writer”.

Album nie dorównuje może najlepszym płytom Roots Manuvy, ale brzmi jakby nagrywany był na kompletnym luzie i zlepiany z bardzo tradycyjnych instrumentalnych klocków, takich samych, z jakich budowali King Tubby czy Lee „Scratch” Perry na początku dubowej historii. Są więc organowe akordy, jest piano elektryczne przepuszczone przez rozkręcone echo. I tylko mocne, świetnie kontrolowane syntezatorowe basy oraz rapowane wokale przypominają, że to powstało tu i teraz. Materiał nie niesie w sobie gettowości hip-hopu, przeciwnie – ma całą otwartość muzyki reggae, w związku z czym na piątek nadaje się świetnie i dla wszystkich (jedyny problem to fakt, że płyta – której słucham z wersji promo – wychodzi dopiero w poniedziałek). Wydaje się więc, że weekend będzie udany, a Roots Manuva spotkał, wbrew nazwie, właściwego Toma.

ROOTS MANUVA MEETS WRONGTOM „Duppy Writer”
Big Dada 2010
7/10
Trzeba posłuchać: na początek „Jah Warriors”. Poniżej Roots Manuva dubuje utwór grupy Herbaliser na oficjalnym kanale Big Dada. Dla niewtajemniczonych: tak się robi dub.