Pocztówka z kraju wolności

Mijałem Duisburg jakiś czas temu, jadąc tamtejszą piękną autostradą, która jak chyba nic innego pokazuje współczesne Niemcy jako kraj wolności. Piękny znak z rekomendowaną – tylko! – prędkością 130 km/h i trzy pasy w obie strony. Słońce, wiatr we włosach posiadaczy motocykli i kabrioletów. Potem cięcie. Granica francuska – i nagle kraina wolności zmienia się w państwo opiekuńcze. Ograniczenie do 130, miejscami do 110 – ze względu na potencjalne, choć niewidoczne, zagrożenia. Nad autostradą wielkie napisy „Upały. Pijcie wodę”. Na bramkach rozdają butelki z wodą. Przy wjeździe do miasta: „Zanieczyszczenie powietrza. Korzystajcie z komunikacji miejskiej”. Nad restauracją: „Bufet – jedz ile chcesz za 9,50 euro”, a pod nim drobniejszym drukiem: „Minister zdrowia zaleca nieobjadanie się oraz spożywanie pięciu porcji warzyw i dwóch porcji owoców dziennie”. Wszędzie mówią, co macie robić i jest to trochę frustrujące.

A potem wracam do Polski i słyszę o tym, co się stało w Duisburgu. I nawet zabieram głos w sprawie, która jest smutna, ale zarazem denerwuje mnie pochopne oświadczenie organizatorów Love Parade, że imprezy więcej nie będzie. Bo to zły koniec dla niemieckiego snu o wolności. I zamykanie parady w klatce stacji kolejowej nie było dobrą ilustracją tej wolności.

No ale chciałem o czymś innym. O płytach, które zabrałem ze sobą w podróż – o tym, że The Gaslight Anthem poniosło w podróży klęskę ostateczną – no bo jeśli nie samochód na autostradzie, to co? Za to pogodziłem się z nowym Foals, nawet doceniłem wreszcie wiele elementów tej płyty. Samą grupą zafascynowałem się na żywo dwa lata temu. Potem chwaliłem ich za fajne, artystowskie postpunkowe granie. Z albumem „Total Life Forever”, który ukazał się w maju, miałem problem – bo pokazuje zespół z Oksfordu od zupełnie innej strony. Bardziej popowej po brytyjsku, bardziej wyszlifowanej, melodyjnej, mniej dynamicznej, mniej wyrazistej. Ale jednocześnie słuchałem tych piosenek tygodniami, powoli doceniając kompozycje – od „Spanish Sahara” poczynając, kończąc właśnie w czasie wakacyjnych wojaży na niedocenianym wcześniej „Blue Blood”, z charakterystycznym dla tej płyty podjazdem wokalnym w stronę Fleet Foxes (potem na „Miami” zespół zapuszcza się w stronę The Cure i wczesnego solowego Gabriela!), choć upiorne są raczej pojawiające się gdzie indziej analogie, już znacznie bardziej banalne, do Bloc Party. Już wiem, co sprawia, że wolę poprzednią płytę od tej nowej – słuchając pierwszej płyty miałem wrażenie, że słyszę zespół o prawie dopracowany stylu, a tu słyszę błądzącą młodzież. Ale jednocześnie pogodziłem się z tym – tak samo jak z tym, że kiedy wjeżdżam do Polski, nie widzę ani kraju wolności, ani państwa opiekuńczego. Widzę tylko krzyże przy drogach, powszechnie ignorowane ostrzeżenia przed fotoradarami, czarne punkty i widmo drogowego cmentarzyska. Widzę niebezpieczny kraj.

Aha, jeśli chcecie kupić sobie naprawdę dobrą płytę, to koniecznie zainteresujcie się nową Laurie Anderson. Może to efekt mojego wakacyjnego postu (słuchałem znacznie mniej muzyki niż zwykle), ale ta pierwsza wyjęta z koperty po powrocie nowość to rzecz po prostu kapitalna. Więcej o tym wkrótce, na razie piszę recenzje na papierowe strony „Polityki”.

FOALS „Total Life Forever”
Transgressive 2010
6/10
Trzeba posłuchać:
„Spanish Sahara”