Polifonia po kawałku vol. 2 (playlista!)

Dziś osiem nowych płyt i prawie godzina wybranej z tygodnia muzyki. W programie: korzenie Franka Kimono, przyszła gwiazda utworów z reklam, elektroniczny Mazurek z Chicago, 100% cyfry w cyfrze, surowe prostytutki, kwartet smyczkowy z triem ludowym, nowości z Rogalowa i aktor, który wcześniej bywał muzykiem. Muzyka dotknięta przez Golda i dwóch niespokrewnionych ze sobą potomków Arthura Russella. Zanęcam tak dość natrętnie, ale proszę zwrócić uwagę, że ciągle jeszcze nie użyłem słowa „perełki”. Zresztą pewnie i tak już dawno nie czytacie, tylko słuchacie.


ANDRZEJ KORZYŃSKI Tylko punk rock [z albumu Wielki Szu OST, GAD Records 2017, 7/10] Nie mogę zacząć inaczej, choć to nieco żartobliwy początek – sprzeczna wewnętrznie opowieść o punk rocku w rytmie disco pochodząca oryginalnie ze ścieżki dźwiękowej filmu Dzień kolibra, ale dorzucona jako bonus do nowego wydawnictwa poświęconego Wielkiemu Szu przez jak zwykle przedsiębiorczą w wynajdywaniu archiwaliów firmę GAD Records. Sam utwór to ewidentne źródło późniejszych pomysłów Korzyńskiego, które zmaterializowały się jeszcze mocniej w nagraniach Franka Kimono. Podobnie jest zasadniczo ze ścieżką dźwiękową Wielkiego Szu, która wypełnia zasadniczą część płyty – dokumentuje okres przejściowy w twórczości Korzyńskiego, łącząc delikatne motywy grane na pianinie elektrycznym, które mogłyby trafić do filmów Andrzejów Żuławskiego czy Wajdy, z motywami, które już za chwilę miały się pojawić na ścieżce Akademii Pana Kleksa – włącznie z tematem Basen/Pokój, w którym ewidentne źródło ma tak lubiane Pożegnanie z Bajką. Youtube’owy klip z wersji, która wyszła poza Polską – w kraju GAD jest znów bezwzględnie pionierski.

MOSES SUMNEY Quarrel [z albumu Aromanticism, Jagjaguwar 2017, 7-8/10] Spośród różnych artystów nawiązujących zarazem do repertuaru soulowego, jazzowego i artystowskiego popu w stylu Arthura Russella, ten debiutant – podpisujący się na Bandcampie jako „performer, poor person” – wydaje się szczególnie godny uwagi. Z przebojowością Michaela Kiwanuki i wdziękiem D’Angelo zapędza się w rejestry Jimmy’ego Scotta, ale opisywanie tego, co na zapleczu, staje się stosunkowo mało ważne wobec tego, że muzyki Mosesa Sumneya, młodego wokalisty z Los Angeles, po prostu znakomicie się słucha. A w Quarrel mamy jeszcze trochę instrumentalnej finezji dzisiejszej kalifornijskiej sceny fusion, z basem jak z Brainfeedera*. Więc na playlistę – dla złagodzenia i przejścia w poważniejsze rejony po poprzedniej propozycji – wręcz idealne. Jest jeden problem: słuchać tego trzeba szybko, dopóki jeszcze nie trafiło reklam kart kredytowych, bielizny i środków na ból głowy. A to niechybny finał tej delikatnej propozycji, ten podpis z Bandcampa szybko się może zdezaktualizować.

Przy okazji, jako bonus dzisiejszego zestawienia proponuję coś takiego, czyli nieco starsze, koncertowe podejście Sumneya do wielkiego O Superman Laurie Anderson.

ROB MAZUREK Arrival From a Distance [z albumu Chimeric Stoned Horn, Astral Spirit 2017, 7/10] Najważniejszy, najdłuższy i otwierający całość utwór z nowej płyty pracowitego Roba Mazurka, który kontynuuje pracę z syntezatorami, trąbką (piccolo) i głosem naraz. Komu się podobała płyta Vortice of the Faun sprzed dwóch lat, ten pewnie z miejsca zainteresuje się tym nowym solowym albumem, który z miejsca kojarzyć się może – za sprawą brutalnych niejednokrotnie dynamicznych brzmień syntezatora modularnego – z utworem, który pokazał Stańko na ostatnim weekendzie Sacrum Profanum, gdy partię trąbki dogrywał na żywo do puszczonego z taśmy własnego utworu ze studia eksperymentalnego. Mazurek oczywiście nie musi się na nikogo oglądać, bo w tej sferze ma własne doświadczenia. I wprawdzie trochę żałuję, że coraz częściej porzuca swoje składy dla płyt solowych, to trzeba przyznać, że na tych ostatnich osiąga już ten sam poziom. Cały album wart jest grzechu, bo spojrzenie na każdy utwór jest tu wyjątkowe, a Mazurek porusza się od delikatnych minimalistycznych struktur aż do noise’u i – trudno tego nie zauważyć – powoduje nim prawdziwa ciekawość.

FOUR TET Scientists [z albumu New Energy, Text 2017, 6/10] Kieran Hebden wraca z długim zestawem utworów stworzonych na laptopie z wykorzystaniem Abletona. Brzmienie tej płyty – krystaliczne, wręcz idealne – pokazuje moc cyfry, tyle że osuwa się czasem w demonstrację tej technologii. Zauważyłem, że mam nieco inaczej niż większość fanów Four Tet (a przynajmniej próbka z RYM), bo uwielbiam transowe Morning/Evening, a ten nowy album nie do końca mnie przekonuje. Utwór Scientists się wyróżnia, choć stanowi w istocie bardzo zgrabną kompilację rozbujanej rytmiki starego Aphex Twina i zabaw z wokalowymi samplami rodem z nagrań Prefuse 73. Tak jak inne momenty New Energy nie grzeszy oryginalnością, ale grałbym w HCH zdecydowanie, najchętniej gdzieś na początku audycji. Szkoda mi tylko tych miniatur w rodzaju Falls 2, bo z nich mógłby się wykluć ciekawszy album.

DENIS MPUNGA & PAUL K Funyaka [z albumu Criola, Music From Memory 2017, 8/10] Nie graliśmy w HCH jednej z sensacji tego roku z wydawnictw archiwalnych, czyli płyty kongijsko-belgijskiego duetu Denis Mpunga & Paul K. Panowie poznali się w Belgii, dokąd Mpunga trafił już jako nastolatek. Współpracowali w latach 80., więc ich muzyka stanowi mieszankę rytmów i brzmień afrykańskich czy afrokaraibskich z syntezatorowymi, typowo zachodnimi aranżacjami robionymi zresztą na niezłym, niedostępnym w Afryce sprzęcie. Króciutka płyta Criola nie jest do końca albumem tanecznym, a najbardziej przesiąknięte elektroniką z zawartych tu nagrań to instrumentalne kompozycje do filmu animowanego. Całość ma dość współczesny – wtedy słyszany może u Arthura Russella (tutaj skojarzenia bardziej wprost niż u Sumneya) – dystans, a Funyaka łączy zgrabnie wszystkie najważniejsze wątki albumu. Nie da się nie zauważyć, że w centrum zainteresowania, jeśli chodzi o muzykę z Afryki, są aktualnie lata 80. A to odkrycie skonsumowano błyskawicznie – pojawiła się nawet płyta z remiksami utworów duetu. Jeśli chodzi o późniejszą historię Mpungi, jest bardzo ciekawa – został w Belgii aktorem i reżyserem teatralnym i filmowym (najbardziej znane mogą być jego role u braci Dardenne), przy okazji zresztą pisał muzykę ilustracyjną.

Trochę się z tym tytułem spóźniam, ale muszę przyznać: wyjątkowo mocno żałuję braku HCH właśnie przy okazji takich albumów.

THE KURWS Mieć ciastko i zjeść ciastko [z albumu Alarm, Gusstaff 2017, 7/10] Nie zastanawiałem się długo, co wybrać z najnowszej, trzeciej płyty wrocławskiej grupy The Kurws. Lubię flażolety, repetycje, saksofonowe „fryty”, szarpnięcia sekcji i długie nagrania, a to w swojej surowości (jak i cała płyta) jest całkiem rozbudowane – ta strona albumu Alarm po prostu mi odpowiada. Co nie znaczy, że są tu jakieś słabsze momenty, całość wydawnictwa zakwalifikowałbym do obowiązkowego grania w radiowej Trójce od późnych godzin popołudniowych. Nie wiem tylko, jakie jest stanowisko Komisji Mikrofonowej w sprawie pojawiania się na antenie nazwy The Kurws. Chodzi mi oczywiście o to, czy wymowa bardziej angielska, czy polska – bo o czym innym myśleliście?

TATVAMASI Noszę klucze i świecę lampami [z albumu Amor Fati, Obuh 2017, 6-7/10] Nasi w katalogu Cuneiform (album Parts of the Entirety), którzy wreszcie przez kilka odrobinę mniej legendarnych labeli dotarli do katalogu Obuha. Muzyka Tatvamasi to jazz ze śladami prog-rocka i folku, ale z dużą przestrzenią na spontaniczność i ciekawe zespołowe granie. Wybrany utwór Noszę klucze i świecę lampami – z rozbudowanymi partiami smyczkowymi – wydaje się w tej sferze ideałem, bo w długiej formie zamyka tę spontaniczną, luźniejszą część utworu kapitalnym tematem smyczków (niezły łącznik z kolejnym utworem na dzisiejszej liście). Kolejna świetnie – i inaczej niż reszta – brzmiąca produkcja zrealizowana w Rogalowie Analogowym.

Powyżej wyjątkowo inny utwór, ale chwilowo nie miałem skąd wziąć streamu tego właściwego – tu akurat wciąż przydałoby się radio…

TRIO DA KALI & KRONOS QUARTET Eh Ya Ye [z albumu Ladilikan, World Circuit 2017, 6/10] Nagranie, które bardziej wypada niż trzeba zaprezentować. Może trochę spóźnione, bo płyta wyszła już dwa tygodnie temu, ale też spóźniona nieco wydaje się cała koncepcja – smyczki plus muzyka tria z Mali na balafon, ngoni i głos. Ten afrykański region to już kierunek na tyle oczywisty, że po Kronos Quartet spodziewałbym się czegoś więcej. Za to strona wykonawcza jak zawsze nie pozostawia wątpliwości – nikt nie potrafi tego tak, jak David Harrington. Warto przy okazji odnotować, że to kolejna malijska produkcja legendarnego Nicka Golda, co oczywiście stawia ten album automatycznie w kolejce po Grammy, którą to nagrodę Gold zdobywał już za malijskie projekty bodaj dwukrotnie. Na różnorodną playlistę jak znalazł.

*…który okazuje się po prostu basem z Brainfeedera – gościnnie Thundercat.