Festiwal festiwali muzycznych, czyli chleba i dyskomfortu!

A gdyby tak urządzić jeden megafestiwal? Taka myśl przychodzi mi do głowy, kiedy na przełomie września i października dochodzi do superkumulacji festiwali, którym zasadniczo – choć realizują to różnymi środkami – chodzi o to samo: przyciągnięcie publiczności zainteresowanej poznaniem czegoś naprawdę nowego. Przez miesiąc mamy Warszawską Jesień, Sacrum Profanum, Skrzyżowanie Kultur, Unsound i Avant Art – każda ma innych kuratorów i inną perspektywę, ale tę samą publiczność. Nie wierzycie?

To posłuchajcie Meridian Brothers – grupa nieźle wykształconych muzyków z alternatywnej sceny Kolumbii, która w świeży i oryginalny sposób przetwarza od lat wątki muzyki ludowej regionu. Tym razem – znakomicie – na Skrzyżowaniu. Ale mogliby zagrać na każdej z wymienionych imprez (no, na WJ może co najwyżej jako impreza towarzysząca), a wystąpili już na dwóch z pięciu. Gideon Alorwoyie, który w bębniarskim programie zakończył Sacrum Profanum – koncertem pokazującym korzenie Drumming Steve’a Reicha (kompozycji, która powstała dzięki temu, że Reich poznał w Ghanie właśnie Alorwoyie’a, młodszego od siebie zresztą mistrza perkusji) – mógłby zagrać na Skrzyżowaniu Kultur i Warszawskiej Jesieni, prawdopodobnie także na dwóch pozostałych imprezach. Moondog łączy w tym roku dwie krakowskie imprezy (Sacrum i Unsound), a ich prezentacje są właściwie doskonale wymienne. Na pozostałych festiwalach też mógłby być głównym bohaterem – jako outsider (Avant Art) czy ważny kompozytor XX wieku (Warszawska Jesień, czekamy, bo wciąż brak Moondoga w przepastnym indeksie kompozytorów imprezy). Skrzyżowanie Kultur? Oczywiście, przecież to, czego nas uczą choćby prezentacje koncertowe na Sacrum (świetne grupy Dedalus i Muzzix), to fakt, że Moondog stworzył prawdziwą muzykę współczesną Ameryki Północnej – opartą na nerwowo powtarzanym rytmie bębna podchwyconym od Indian. Czy można bardziej po amerykańsku wkroczyć do filharmonii?

Owszem, Bill Drummond z jego dzikimi akcjami performatywnymi wydaje się przypisany do Unsoundu – ale tylko do momentu, gdy przypomnimy sobie grane na tegorocznym Sacrum Profanum Song Books Cage’a czy pokazywany na inaugurację zestaw Serie Rose. A jeśli poszukamy kolejnych wątków wspólnych, z łatwością odnajdziemy jeszcze… drzewa. Barbara Kinga Majewska z Bartkiem Wąsikiem zasygnalizowali na SP pracę nad kapitalnie zapowiadającym się programem piosenkowym – wśród nich utwór Tree. Lubomyr Melnyk zagrał z Melvynem Poore’em swoje Voice of the Trees, ładną kompozycję stworzoną w złotej erze New Age (co słychać). A na Unsoundzie dostaniemy aż dwie instalacje poświęcone drzewom z Puszczy Białowieskiej, z których jedną współtworzył Peter Cusack, spec od field recordingu w rejonach zagrożenia.

Podobnym trikiem wydaje się wywożenie publiczności do jak najdalej położonych sal – SP w tym roku do Nowej Huty, Jesień – do ATM-u. Takie odległości pokonają już tylko najtwardsi. Koncerty poświęcone medytacji (choćby popołudnie z Quiet Music Ensemble na SP, na Unsoundzie wątek był szeroko obecny, Jesień melduje się w temacie od lat), głębokiemu czy powolnemu słuchaniu mamy na każdej z tych imprez, bo rzecz nie przestaje być odkryciem w czasach szybkich mediów i podzielności uwagi. Stare to są raczej próby takie jak utwór Secret of Wind and Birds Tan Duna grany przez Sinfonię Varsovię (świetnie zresztą, pod batutą eksplodującego energią Eijiego Oue), w którym wykorzystany został odtwarzany przez publiczność – ze smartfonów – udostępniony wcześniej fragment. To jest mainstream, tak jak mainstreamową imprezą są Szalone Dni Muzyki, w przeciwieństwie do Jesieni czy Sacrum. Z tych ostatnich – włącznie z Unsoundem, połową programu Skrzyżowania Kultur i całym Avant Artem (rozpoczyna się dziś w Warszawie koncertem Radian, później m.in. Actress, Oren Ambarchi i BNNT) – można by stworzyć megafestiwal ze wspólnymi biletami, które jak w komunikacji miejskiej – obejmują różne środki komunikacji jadące w tym samym kierunku. Reszta to w dużej mierze kuratorski styl, pewne środowiska artystyczne skupione wokół imprez i poziom otwartości na niespodzianki (wiadomo, że w Krakowie mają wyższy niż w Warszawie). Poznany w Krakowie Hiszpan powiedział mi, że mamy świetnie z takimi tygodniowymi imprezami w odstępie tygodnia – zapomniał tylko, że on jest na wakacjach i może chodzić na koncerty do woli, podczas gdy w Polsce nawet dla profesjonalistów takie natężenie, taka kumulacja imprez przestaje być możliwa do pogodzenia z codzienną pracą.

Najłatwiej tę kuratorską wyjątkowość podkreślić hasłem. Tak zrobiło w tym roku Sacrum, zresztą ze sporą dozą ryzyka. Ale znów – o co ma chodzić w tym „wchodzeniu do strefy dyskomfortu”, którym reklamował się ten ostatni festiwal, jeśli nie o wychodzenie ze strefy, w której rządzi zasada inżyniera Mamonia, której już nie będę przytaczał, bo przytaczana była aż za często. A sam wolałbym, żeby Polifonia była taką strefą dyskomfortu, może z akcentem na discokomfort, czyli te aspekty odkryć muzycznych, które są jeszcze stosunkowo wysoko na skali przyjemności.

Tu pora na wymierzenie tą miarką nowej płyty. Po tych ekstrawagancjach perkusyjnych finałowego wieczoru Sacrum – jeszcze z ciekawą wersją Music for Pieces of Wood w opracowaniu na dwa zestawy perkusyjne (wszystkie kompozycje Reicha w programie grała grupa Mantra Percussion) – rozczarowała mnie trochę perkusyjność, chwilami nawet natrętna, nowego albumu Leylanda Kirby’ego. Dawno nie pisałem o nowych nagraniach tego mieszkającego w Krakowie – i mocno związanego z Unsoundem – Anglika z potężną szopą włosów i nie mniejszą skłonnością do melancholii. Jest dobra okazja, bo nowy, długi materiał We, So Tired of All Darkness in Our Lives udostępnił właśnie za darmo.

Kirby znany jest w pierwszej kolejności z niesamowitego ambientu opuszczonej – i nawiedzonej – sali balowej, czyli z inspirowanego Lśnieniem Kubricka projektu The Caretaker z muzyką w pewnym sensie łatwą – bo przetwarzającą gotowe nagrania z odległej przeszłości – a z drugiej strony genialnie trafiającą w tendencje retro bojącego się przyszłości początku XXI wieku. We, So Tired… na tym tle jest płytą na wskroś autorską – kompozytorsko, ale i wykonawczo. Ciągle pełną uroku wpadania w jakiś obłędny wir sentymentalny – jak przystało na Kirby’ego, z kieliszkiem i kacem w tle. Klimatyczną, ale jednak tym razem trochę nieporadną. A co najgorsze – przewidywalną, a chwilami zaskakująco „ładną” w banalnym sensie.

Pod dość pompatycznymi, a nawet lekko pretensjonalnymi tytułami kryją się proste kompozycje, w których wracają ciężkie, syntetyczne brzmienia typu strings i fortepian (czasem razem – w sumie dość wyrafinowany Clickbait z echem pianistyki Chopina, co przypomina mi najsłabszy chyba moment Sacrum z tych, które widziałem: duet Murcofa i Vanessy Wagner). Dominuje jednak ciężka perkusja z lekkim pogłosem – na początku brzmi intrygująco, ale stopniowo staje się dość uciążliwa. W chwilach największego natężenia dźwięku brzmi to jak późny The Cure na zwolnionych obrotach, co – domyślam się – dla niektórych może być zaletą. Opisywane jest jako ambient, ale moim zdaniem z ambientem nie ma tym razem wiele wspólnego – kompozycje rozwijają się w sumie w dość linearny sposób, choć zarazem co jakiś czas grzęzną w banale, sprawiają wrażenie budowanych na bieżąco, komponowanych w czasie rzeczywistym. Zbierały kurz na cyfrowej półce – jak reklamuje je Kirby – i pytanie, czy może niektóre z nich nie powinny na niej pozostać? Choć z drugiej strony – coś robią ze słuchaczem, więc może jednak jest w tej muzyce trochę specyficznie rozumianego dyskomfortu? Bo nie da się ukryć, że odbierałem tę muzykę w dość niekomfortowym okresie – zmęczony między jednym festiwalem a drugim.

LEYLAND KIRBY We, So Tired of All the Darkness in Our Lives, History Always Favour the Winners 2017, 6/10