Przeżyć: metoda The Stubs

Nowy film wyświetlany właśnie w ambitnych kinach nosi tytuł Przeżyć: metoda Houellebecqa i starym tekstem eseju tytułowego pisarza – który na ekranie czyta Iggy Pop – zachęca jednostki twórcze do tego, by zostać przy życiu, bo martwi poeci nie piszą wierszy. Nowa płyta warszawskiej grupy The Stubs, która ukaże się jutro, nosi tytuł Let’s Die. Jak pogodzić te dwie postawy?

Żeby usiąść koło Michela Houellebecqa – który, chociaż jest świetnym pisarzem, nie wydaje się zainteresowany kontaktem – trzeba mieć trochę determinacji. Jakkolwiek lubię jego książki, nie paliłbym się do siadania z nim przy stole. Kiedyś widziałem go wprawdzie na scenie, podczas koncertu, gdy próbował . Iggy Pop w filmie wygląda więc na zdeterminowaną gwiazdę podczas terapii. Dałoby się z tego wymontować kolejny odcinek Kawy i papierosów, ale byłby to najcichszy odcinek serii. I potwornie by się ta rozmowa dłużyła. Ale za to – tak jak u Jarmuscha – całość wydaje się w jakichś 3/4 prawdą, z lekką domieszką zmyślenia. Tyle że trochę mniej zabawny jest ten nowy film.

O ile na ekranie mamy punkowca radzącego, jak sobie poradzić z własnym rozpadającym się życiem i leczącego się tym samym z artystycznej autoagresji w stylu Gustava Metzgera, która napędzała rock’n’rolla późnych lat 60., to The Stubs są dzielnymi kontynuatorami tej właśnie linii. Tłumaczą, że lepiej odejść ze świata z hukiem niż po cichu i jakby na dowód tego przeprowadzają eutanazję swojego coraz popularniejszego zespołu, ogłaszając jednocześnie koniec działalności – i pożegnalną trasę, z ostateczną stypą w stołecznym klubie Pogłos cztery dni po Wszystkich Świętych.

Stosownie o okoliczności, żegnają się płytą o śmierci. Zachęcającym do zabawy, przynoszącym proste riffy i melodyjne refreny Let’s Die. Z utworem Gone, w którym bynajmniej nie chodzi o człowieka, który wyszedł z domu. I Gasoline, w którym nie chodzi o kryzys paliwowy, tylko o samospalenie. Zresztą wspólnie z Red Bean to najlepsze utwory na tej jakże przewidywalnej, ale pełnej niezaprzeczalnego uroku płycie. Uroku, bo fantazjowanie na temat śmierci w tej postaci – a że to tylko fantazja, nie ma wątpliwości – nie odbiera bynajmniej ochoty do życia.

Wiadomość o tym, że The Stubs kończą działalność, sprawiła mi przykrość – choć słyszałem już, że w jakiejś postaci się odrodzą. Oczywiście, świat nie traci największych rockandrollowych geniuszy, prawdopodobnie nadal będzie się produkować gitary elektryczne i wzmacniacze, ale w naszej ponurej i szarej rzeczywistości z dnia na dzień zrobiło się właśnie bardziej ponuro i szaro. Bo ta cała wizja umierania, której sporo było u The Stubs od samego początku (pamiętam singla, którego okładkę wkleiłem powyżej – temat ten sam), jest bardzo witalna.

Muszę też wyznać, że słuchanie płyty zatytułowanej Let’s Die sprawiło mi więcej przyjemności niż oglądanie filmu o wartości twórczego życia. Zakończenie działalności, tak jak czasem śmierć, służy życiu w bardzo przewrotny sposób. W muzyce rockowej jest to właściwie jedyna metoda, która pozwala na dłużej zachować świeżość. Pod warunkiem, że do rozpadu dochodzi w odpowiednim momencie, bo po co komu rozpadające się zespoły, których nikt nie żałuje?

Innymi słowy – czasem lepiej pokrzyczeć sobie o śmierci jak The Stubs niż narodzić się na nowo jak Houellebecq. Ale generalnie każda metoda przetrwania jest dobra.

THE STUBS Let’s Die, Instant Classic 2017, 7/10