Nagłe starcie legendy Deep Purple z mniej znaną kanadyjską formacją o niewygodnie długiej nazwie

Posłuchałem nowej płyty Godspeed You! Black Emperor i chciałem coś napisać tylko na jej temat, ale to by było zbyt nudne. Z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że Luciferian Towers niczego nowego nie odkrywa, za to trochę wygładza – wyrafinowanie staje się tu bardziej wyrafinowane, aranżacje bardziej doaranżowane, a orkiestracje bardziej, hm, orkiestrowe. Po drugie dlatego, że trudno ten album skrytykować. Wprawdzie oparte na czterotaktowym motywie Undoing the Luciferian Towers to jeden z najbardziej banalnych utworów w historii kanadyjskiej grupy, to jednak coś w sobie przynosi – rzuca na tło monumentalnej melodii tym razem brzmienia instrumentów dętych. Bosses Hang byłby zgoła tym samym, ale sprytnie ewoluuje w trzyczęściową suitę, w której smyczkowej ostinata dokonują w drugiej części reanimacji słabnących gitar i prowadzą ku wspólnej części trzeciej o dramaturgii hardrockowego dzieła z nałożoną na koniec rzewną linią skrzypiec Sophie Trudeau. To działa, choć już słabiej niż kiedyś.

Później mamy znów słabszy Fam/Famine i ponownie trzyczęściowy Anthem for No State z godnym finałem, czyli – o ile dobrze rozumiem – hymn do wzięcia dla bezpaństwowców. To ostatnie nagranie po raz kolejny (zwracam uwagę na tytuł Bosses Hang) przypomina o twardych anarchistycznych ideałach grupy, z akcentem na elementy wymieniane jako wsad ideologiczny jeszcze przed ukazaniem się płyty: koniec inwazji, granic, koniec zamieniania więzień w gałąź przemysłu, uznanie opieki zdrowotnej za należne każdemu prawo i zwolnienie niszczących świat ekspertów. Zapewne wszystkie te postulaty są dziś bardziej aktualne niż gdy GY!BE wchodzili na rynek, tyle że postrockowo-symfoniczny styl został przekalkowany wielokrotnie i stracił mocno na świeżości.

Postanowiłem zrobić coś niebezpiecznego i zestawić ten tracący na aktualności zespół z klasykiem Machine Head grupy Deep Purple, który znam dobrze z radiowo-kasetowego odbioru, a w końcu po latach nabyłem na czarnej płycie, jak cała reszta Suwerena, w sieci sklepów Biedronka. Za 49,99 zł. Miałem w pamięci wrażenie, jakie robił ten album – z Highway Star, Smoke on the Water i (trochę nie wiem dlaczego, ale zaraz się wytłumaczę) Space Truckin’. Dostałem album klasyczny, ale również pod względem liczby wypełniaczy i pewnych murszejących szybko cech rockowej estetyki. O ile u GY!BE denerwować mogą powtarzane w kółko parotaktowe melodie, tak na Machine Head uderza wyeksploatowana dziś do szpiku kości w hard rocku i heavy metalu, dla których to nurtów Deep Purple są ważnym punktem odniesienia – pentatonika. To dlatego trudno patrzeć na Pictures of Home inaczej niż na wezwanie do założenia Iron Maiden. To dlatego Highway Star – poza niewątpliwą spójnością, płynnością przejść do kolejnych partii, jakie rzadko zdarza się dziś w muzyce rockowej, tak jakbyśmy przez lata stracili umiejętność porozumiewania się zdaniami wielokrotnie złożonymi – ośmieliłbym się wytknąć odrobinę toporności. Ale oczywiście wielka historia nagrania zasłania czasem samo nagranie. Ba, przy historii pisania Highway Star – w busie podczas wywiadu – bledną całe dyskografie nieopakowanych w takie legendy współczesnych wykonawców.

Ale jeśli się umówimy, że u Godspeed You! Black Emperor nie będę promował buntowniczej ideologii, to musimy – dla równych szans – odłożyć na bok historyczne znaczenie Deep Purple*. A gdy posłuchamy Machine… bez tego, to z kolei ostinatowe granie Jona Lorda okaże się nieco uciążliwe. Dla odmiany sekcja rytmiczna Glover-PaistePaice 😉 gra zaskakująco czujnie – co pewnie wielokrotnie odnotowano już w klasyczno-rockowych recenzjach, ale w tych nawet epigońskie albumy Purpli są warte maksymalnej liczby punktów w dowolnej skali. Ratuje ta współpraca sekcji na przykład utwór Never Before – z zaskakująco Beatlesowskim refrenem – niestety, dłużyzny w Maybe I’m a Leo (skądinąd ciekawe, kto na serio pamięta to drugie na liście nagranie po licznych przesłuchaniach albumu?) są już trudniejsze do ocalenia.

Słuchając tej płyty, za każdym razem przypominam sobie na nowo, jak to większość tego, co w Deep Purple pamiętamy później jako gitary, jest reprodukowane przez sfuzzowane organy Lorda. W związku z tym Blackmore – wożący się tu nierzadko za plecami kolegów – ma taką łatwość błyśnięcia historycznym riffem i świetną solówką w Smoke on the Water. I te organy (już bez względu na wypomnianą wyżej prostotę samych partii) to jeden z olbrzymich atutów ówczesnego brzmienia zespołu, ale na poziomie brzmienia całości przenośne studio grupy The Rolling Stones rozstawione w hotelu w szwajcarskim Montreux nie rzuca na kolana. Montrealskie Hotel2Tango wypada lepiej w zaocznym starciu hotelu z hotelem, co dość szokujące, biorąc pod uwagę, jak obniżyła się kultura nagrywania płyt przez ostatnich 45 lat. Przykro mi to mówić, ale tak trudno w ogóle zwrócić uwagę na tak rozpoznawalny utwór jak Smoke on the Water, że łatwo przejść do porządku dziennego nad tym, jaką akustyczną prowizorkę tu słychać.

Żeby nie wyjść na oszołoma kalającego świętości dla samej przyjemności kalania: ani nie piszę, że Smoke… jest drugorzędnym utworem – choć w warunkach bardziej zagęszczonych pod względem aranżacyjnym współczesnych kompozycji rockowych trochę gaśnie – ani też nie uważam całej reszty płyty za jakiś przypadkowy sukces amatorskiej grupy z C-klasy. Śmiem tylko twierdzić, że zakradło się i tu trochę łatwizny. Choćby w – nomen omen – blues-rockowym utworze Lazy, zbyt długim, uginającym się pod ciężarem moim zdaniem zbyt jarmarcznych popisów instrumentalnych (choć znów – sekcja gra wzorowo, trudno się też przyczepić do swobodnego na całej płycie Iana Gillana). I brzmiącym dość mętnie. A wystarczy to zestawić z albumem Blues Breakoutów, którego ostatnio miałem okazję słuchać przy okazji obrad kapituły pewnego konkursu wybierającego polskie klasyki (wrócę do tego), by usłyszeć, jak perfekcyjnie wyprodukować płytę blues-rockową potrafił w tych samych czasach polski duet Janusza i Krystyny Urbańskich.

Poddany zgrabnej modulacji refren Space Truckin’ brzmi ładnie do dziś, ale wersja koncertowa z Made in Japan jest na tyle dobra, że po latach mylnie tę piosenkę utożsamiam właśnie z nią, a nie z oryginałem. Mocna jest ta końcówka z burczącymi organami i wrzaskami Gillana, ale ostatnie dwie i pół minuty albumu Luciferian Towers GY!BE przy całej swej mocy błyszczą zdumiewają lekkością, jakiej próżno szukać w którymkolwiek momencie najsłynniejszej płyty zespołu Ritchiego Blackmore’a. „Jeśli trochę jeszcze pograją, mogą się zbliżyć do ideału” – chciałoby się pożartować. Ale tu nie chodzi o wywołanie taniego skandalu. Widzę plusy obu tych wydawnictw, ale potrafię sobie również wyobrazić siebie przed Biedronkową półką (a właściwie marnej jakości tekturowym pudłem postawionym chybotliwie na drugim pudle, przy czym aż szkoda tych fonogramów, bo jest parę fajnych w ofercie) z jednym banknotem 50-złotowym i dylematem „co wybrać?”. Do zadania tego rodzaju pytania tym razem ośmieliła mnie zresztą zauważona w internecie historyczna zmiana relacji cen – dlaczego, u licha, mam nie porównywać ze sobą GY!BE i Deep Purple, skoro ośmiorniczki można dziś kupić taniej niż masło?

DEEP PURPLE Machine Head, Purple Records 1972, 7/10
GODSPEED YOU! BLACK EMPEROR Luciferian Towers, Constellation 2017, 7/10

*O tym zastrzeżeniu nie zawaham się przypomnieć tym z Czytelników, którzy zaczną mnie wysyłać po lekturze niniejszej recenzji do doktora.