Tego nie usłyszycie w radiu (zawiera słowa na „z”)

Tydzień temu wpis o tym, co moglibyśmy z red. JH zagrać w HCH wzbudził niejakie zainteresowanie. Tak ze 3 w dziesięciostopniowej skali Maryli i 1,5 w skali Martyniuka. I pewnie 0,5 w skali wczorajszego wpisu o Opolu. Postanowiłem jednak temat pociągnąć, bo to wygodna formuła prezentacji nowej muzyki po wybranych fragmentach. Bez dalszych odniesień do Opola. Bo trudno mi powiedzieć, kogo my moglibyśmy stamtąd wyciągnąć – wyciągnąć należałoby niewątpliwie zespół Świt śpiewający na benefisie Pietrzaka, ale to już raczej robota dla Rzecznika Praw Dziecka. Poza festiwalem opolskim jest sporo życia. Dla mnie najbardziej zaskakujące jest to, że w HCH zagrałbym może nawet, trochę przewrotnie – właściwie dla opowiedzenia o pewnym niemałym problemie – ten zespół:

Graliśmy w HCH parokrotnie Nirvanę, Foo Fighters traktując jako element stale prezentowanego w radiofonii banalnie rockowego krajobrazu, który możemy omijać. I zasadniczo wszystko się zgadza. Ale choć płyta Concrete and Gold nie należy do awangardy, przynosi zaskakujący dziś moment ekspozycji rockowej dynamiki opisywanej przez niektórych brutalnym słowem na „p” – w pierwszym na liście utworze T-Shirt. Chodzi o to cichutkie intro, po którym kręcimy gałką, żeby dać głośniej, a wtedy za karę natychmiast dostajemy po uszach. Efekt klasyczny i stary jak świat, znany w świetnym wydaniu z Ocean Size Jane’s Addiction, które w czasach kompresji – zmniejszającej dystans między tym co ciche a tym co głośne – brzmi już coraz gorzej. Tymczasem album Foo Fighters brzmieniowo wypada bardzo dobrze, wychodzi obronną ręką z wojny na głośność, którą toczy większość rockmanów. A wiecie dlaczego warto z płyty i w radiu? Bo serwisy streamingowe (czego dowód niestety powyżej) mordują te skoki dynamiczne swoją korektą głośności (którą podobno można nawet wyłączyć, ale sam się w tym gubię, a większość słuchaczy używa i tak opcji defaultowych*). Jeśli nie wierzycie, to porównajcie kiedyś wersję płytową i streamingową – efekt daje do myślenia. A technologia coś daje i zaraz odbiera.
Zatem może na początek programu? To tylko 1’23”. A mój siostrzeniec użył w stosunku do tego albumu słowa na „z” i ja też byłbym skłonny, gdybym był w jego wieku i nie słyszał tylu innych płyt, które o słowo na „z” proszą się jednak w pierwszej kolejności. Wart uwagi jest też końcowy tytułowy utwór, który w refrenie rozwija się w coś, co można zidentyfikować jako dalekie pokrewieństwo z Brain Damage Floydów. Redaktor współprowadzący pewnie by zawetował pomysł zagrania FF w HCH – i może dlatego czasem dobrze działać duecie.

FOO FIGHTERS Concrete and Gold, RCA 2017, 6/10

Po dość słabym opolskim występie Rezerwatu na pewno zagralibyśmy fragment nowej płyty Kaskady Normal Echo, czyli Dawida Szczęsnego. Skąd taka zbitka? Kojarzy mi się z niedawną rozmową w sprawie tego podobieństwa klimatu (padła w niej nazwa Klincz, ale przecież to bardziej Rezerwat, mógłby się też pewnie pojawić Janerka), bo Normal Echo to zupełnie inna, bardziej minimalistyczna i kameralna historia, ale nosi w sobie jakiś znak wodny polskiej nowej fali i brzmi jak gdyby wyszła ze studia Tonpressu circa 1986. Autor płyty ma już na koncie potężną i różnorodną dyskografię (Niwea), w tym kilka albumów z perfekcyjnie wykorzystanymi barwami z okolic Yamahy DX7. Hotele to zagubiony utwór z tamtych czasów, ale nie wyczerpuje to tematu. Po pierwsze, Szczęsny pisze coraz lepsze teksty – choćby w promującym album Z daleka słychać, że próbuje dojść do elektronicznej piosenki trochę inną drogą niż James Blake, niby równie kameralnie, ale nie na autopilocie – bez polerki, z ręki, z ryzykiem, bo i zdecydowanie poprzez jakieś niebezpieczne, opustoszałe rejony, tak dalekie od słowa na „z” jak tylko się da. W najlepszym razie dając melancholię, w najgorszym: Z daleka oglądam i od dawna wiem, że wszystko skończy się źle. Dom idzie ze swoją emocjonalną kodą brzmi pod względem nastroju wyjątkowo upiornie. Jeśli już na siłę szukać tutaj estetyki Niwei, to w finałowych Kaskadach. Ale grałbym pewnie Z daleka lub Hotele, żeby zaprezentować przed premierą (ta szykuje się na koniec tygodnia) ten dobry, choć łatwy do przeoczenia album.

NORMAL ECHO Kaskady, Latarnia 2017, 7/10

Zagralibyśmy Zebry a Mit, skoro już poprzednie nagrania tworzących tę grupę muzyków (a nawet debiutancką epkę samego zespołu) staraliśmy się prezentować w miarę sukcesywnie. poza tym to nie jest muzyka dla każdego, czyli w sam raz dla HCH. Rzecz zainspirowana jest litewskimi wierzeniami i tradycjami muzycznymi, ale przełożona na zupełnie inny język dźwiękowy – zamiast wielogłosowej muzyki wokalnej mamy dwie trąbki i sekcję rytmiczną. Te pierwsze (Kamil Szuszkiewicz i Olgierd Dokalski, który zastąpił Piotra Dąbrowskiego) załatwiają sprawę wielogłosowości, grając przesunięte w stosunku do siebie partie, a sekcja (Hubert Zemler i Wojtek Traczyk) gra na mocnym swingu i dodatkowo w przesunięciu w stosunku do trąbek, co – biorąc jeszcze pod uwagę dość skomplikowane metrum i dodatkowe komplikacje wprowadzane przez akcenty rytmiczne doprowadza w takich utworach jak Chapter II czy Chapter VI do sytuacji, które łapią się – jak dla mnie – już na kategorię zagadek muzycznych. Tyleż przyjemnych brzmieniowo i imponujących montażowo, co momentami przyprawiających o ból głowy. Komentarz muzykologiczny zapewniłby zapewne bardziej red. JH, ja mogę w tym miejscu powiedzieć, że najpewniej wybrałbym do prezentacji rozdział 2, zacytowałbym pewnie fragment recenzji Bartosza Nowickiego i odnotował fakt, że to jedna z najbardziej oryginalnych, wyjątkowych płyt, jakie się ostatnio w Polsce ukazały (i najładniejszych, biorąc pod uwagę okładkę Doroty Kidziak). Trudno nie próbować jej ścigać, choć dogonić trudno. Nawiązując do leitmotivu dzisiejszego wpisu – nawet „z” trudno.

ZEBRY A MIT Laumės
, Fundacja Kaisera Söze 2017, 7/10

Grałbym też Susanne Sundfør z najnowszej płyty Music For People In Trouble, choć to dla odmiany znów album bardzo delikatny i trochę zaskakujący po niedawnych elektronicznych ekskursjach Norweżki. Klasyczna płyta z odbiorem w stylu love & hate – są dni, kiedy można obok niej przejść obojętnie, są momenty, gdy słychać w niej momenty na „z”, a może i czysty geniusz. Bo gdzieś wśród powłóczystych, pościelowych ballad czają się dłuższe, bardziej rozbudowane formy – jak The Sound of War, nawiązujące – jak u Joanny Newsom – do starych pieśni, ale nagle przerwane ekstrawaganckim fragmentem syntetycznym, a wreszcie osuwające się w przestrzeń rodem z Enyi w wersji dubowej, by za chwilę w utwór tytułowy wprowadzić nas fragmentem efektów rodem ze studia eksperymentalnego zapowiadających rzewną instrumentalną balladę gitarową. Ta zostawia mnie każdorazowo z mieszanymi uczuciami, ale za to prościutkie Bedtime Story śpiewane na cieniutkim pogłosie z partią klarnetu jest tak mocną propozycją jak najlepsze piosenki z okolic The Brothel. Undercover można by z powodzeniem sprzedać na płytę Tori Amos, ale na tej płycie cała końcówka trochę gaśnie ze względu na monotonię nastroju. Choć w The Golden Age mamy znów ekscentryczne pomysły rozbijające balladę, a na deser – Johna Granta w duecie z Sundfør. Dziwna płyta, ale kupiłbym drugi raz, a do radia pewnie i tak wybrałbym jeden z tych najbardziej udziwnionych fragmentów – najprawdopodobniej po prostu The Sound of War. Na szczęście lub nieszczęście słuchacze internetowi nie mają tych ograniczeń i mogą posłuchać wszystkiego jak leci. Ostrzegam jednak, że lepiej ciurkiem, no i może wieczorem, zasadniczo to nawet w porze HCH.

SUSANNE SUNDFØR Music For People In Trouble
, Bella Union 2017, 7/10

* PS Ostatecznie po krótkich poszukiwaniach udało się znaleźć, chodzi najwyraźniej o ten przełącznik poniżej (w ustawieniach zaawansowanych), który powinien być w pozycji „off”. Problem w tym, że po wyłączeniu różnica w skoku dynamiki między Spotify a płytą CD dalej jest kolosalna. Jakieś porady?