Co zagrałbym w HCH, gdybym miał zagrać

Współpracując z radiową Trójką przez 10 lat, przyzwyczaiłem się w żaden sposób nie komentować tego, co się z tą ważną dla mnie stacją dzieje. Ważną, bo zaczynałem – jak każdy – od Listy Przebojów, a lekcje odrabiałem przy popołudniowym Zapraszamy…, jeszcze z nieodżałowanym Grzegorzem Miecugowem w składzie. Na początku lat 90., zaraz po maturze, próbowałem nawet zdać egzamin na serwisanta (bez sukcesu, egzamin był trudniejszy niż test na studia dziennikarskie), a wiele lat później trafiłem na antenę wspólnie z Jackiem Hawrylukiem. Teraz postanowiłem wykorzystać, że nie ma mnie na antenie, by pokomentować to, co się na niej dzieje. Nie będzie to komentarz tak bezkompromisowy, jak to się zdarza na facebookowym profilu Wychowany na Trójce, ale teraz wreszcie wypada mi powiedzieć kilka słów, skoro z wtorku na środę znów audycji HCH nie będzie. Dodam tylko, gdyby komuś winietka blogowa nie wystarczyła, że to moje prywatne opinie.

Przede wszystkim mamy naprawdę porządne zastępstwo w ramówce. O północy wchodzi Artur Orzech, przegnany niesłusznie z niedzielnego południa, kiedy słuchałem go regularnie – jako jednej z nielicznych trójkowych audycji muzycznych. Bo potrafił zaskoczyć, choćby tym, że grał muzykę spoza oczywistego anglosaskiego kręgu i zdarzało mu się premiery płytowe sygnalizować na wiele tygodni wcześniej. Czasem zazębiał się programowo z HCH, np. lansując Ryleya Walkera. Jeśli ktokolwiek skreślał jego audycję – błąd. Godzinę później o godz. 1.00 w nocy Grzegorz Hoffmann, czyli poprzedni szef muzyczny radia przesuwany na coraz późniejsze godziny w sposób już dość demonstracyjny. Też warto posłuchać, cenię gust Grzegorza jeszcze od czasów Radiostacji – co ciekawe, można by było wykorzystać jego kompetencje choćby do tego, żeby zrobić dobrą audycję o latach 90., co moim zdaniem (oddaję pomysł do domeny publicznej) było niezłym strzałem w czasach powrotu do tej dekady.

Ludzie z Radiostacji ciągle są w Trójce poza głównym nurtem – w końcu Agnieszka Szydłowska powinna prowadzić nie tyle Program Alternatywny, co główne antenowe programy. PR3 jako organizm ma problemy z przebudową i odświeżaniem pokoleniowym – po trosze te kłopoty rozumiem, bo sentyment słuchacza (na którym z niezłym wynikiem grała przez jakiś czas Magda Jethon) odgrywa znaczną rolę. Ale efektem tego są również powolne kariery ludzi z ławki rezerwowych, którzy terminują w radiu nie lata, tylko dekady zanim dostaną sensowny czas antenowy. A czasem nie dostają go nigdy – symbolem tego zjawiska jest dla mnie trójkowy Budzik, który prowadzi audycję między 4.00 a 6.00, codziennie z tą samą energią – i z niezbyt wdzięcznym, playlistowym materiałem – nie mając na tej antenie perspektyw awansu na lepszą godzinę przynajmniej od czasu, gdy mijaliśmy się o 4.00 z HCH na początku (2007 rok), a pewnie i dłużej. Ale oczywiście ja tam zaglądałem tylko po nocy i mogę czegoś nie rozumieć.

Na podobnej zasadzie nie potrafiłem nigdy zrozumieć, jak ktoś dał odejść (lub zrzucił) nocną audycję Strzały znikąd. I dlaczego pozwala się ramówkę do tego stopnia układać pod kątem komercyjnych sponsorów. Dlaczego wreszcie gra się z taśmy od wcale niezbyt późnego wieczora do czwartej nad ranem. Gdy przychodziliśmy do Trójki, witała nas audycja z taśmy i taśma żegnała. A jeśli ktoś – jak, dowiedziałem się, autorzy Trzeciej Strony Księżyca – przyjeżdżał raz w miesiącu, żeby nocą grać z Myśliwieckiej na żywo (co samo w sobie ciekawe, bo przecież radio bez większego trudu mogłoby transmitować audycję ze studia z Krakowa – vide kapitalne dwójkowe Rozmowy improwizowane) – to leci.

Ale do tematu. W ramach nadrabiania wakacyjnej przerwy na pewno zagralibyśmy fragment minialbumu A.R.E. Project, czyli trio Hieroglyphic Being + Sarathy Korwar + Shabaka Hutchings. Takie rzeczy nie chodzą w radiu nigdzie indziej, a my z reguły staraliśmy się w nocy uzupełniać i nie tykać piosenek z playlisty czy rzeczy ogranych przez innych autorów. W tym celu trzeba było kupować płyty – w dzień można grać z otrzymanych od wytwórni gratisów, nocą to się nie tłumaczy. A nie tłumaczy się (no bo to jednak działalność profesjonalna, choć skromnie honorowana) również granie z plików niewiadomego pochodzenia. Trio producenta z Chicago, afro-hinduskiego perkusisty i saksofonisty z Wielkiej Brytanii to totalne pogranicze, a my zawsze chcieliśmy obsługiwać pogranicza. Rzecz jest na razie tylko EP-ką, ale bardzo oryginalną stylistycznie – z najlepszymi momentami w postaci otwierającego całość The Doctrines of Swedenborg i końcowego – opartego na wyobraźni i pięknej technice Hutchingsa – utworu Ashrams. Skorzystalibyśmy więc pewnie z jednego albo drugiego – raczej nie z obu naraz, bo w trosce o to, by zmieścić jak najwięcej różnej muzyki staraliśmy się nie zostawać przy tej samej płycie (pomijając rzeczy wyjątkowe i prezentacje monograficzne) na dłużej niż jeden utwór. A.R.E. Project ma sobie tajemnicę, która nocnym słuchaczom bardzo by się spodobała, choć wchodzi momentami na ryzykowny teren wysmakowanego, ale jednak słodkawego nu-jazzu w ślicznych pogłosach. Mrok to balansuje – do pewnego stopnia. Podoba mi się, że można to postawić na półce obok ostatnich albumów Shackletona, choć po bardziej – powiedzmy – jazzowej stronie mocy.

HIEROGLYPHIC BEING / SARATHY KORWAR / SHABAKA HUTCHINGS A.R.E. Project, Technicolour 2017, 7/10

Na pewno trafiłby do HCH mniej oczywisty nabytek z Off Festivalu, czyli album Ifriqiyya Electrique. Grupy tunezyjskiej, która z tą nazwą pewnie nie zawojuje świata, ale u nas w stałym kąciku afrykańskim pasowałaby jak ulał. Trzeba się trochę oswoić z ich rytualnym, hipnotyzującym graniem i grupowym śpiewaniem w dość posępnej manierze. To nie jest tuareski pustynny blues, któremu można bez trudu dać znak jakości Trójki za dnia – tu tracimy momentami grunt pod nogami, bo Tunezyjczycy, teoretycznie bliżsi Europejczykom z punktu widzenia oferty biur podróży, są zarazem bardzo daleko od nas. Wokale uderzają surowością, a aranżacje – ascezą. A kiedy już spodziewamy się elementów afro-cepelii, wchodzi postindustrialna sekcja rytmiczna grająca z takim samym nerwem, jak panowie śpiewają. Kontrast między tymi dwoma planami tylko teoretycznie jest duży – to jak z muzyką z Egiptu, elektronika jest tu od dawna, technologia staniała, za to tradycja nie wyparowała. Silne są u IE wątki muzułmańskie i trzeba się na to odrobinę otworzyć, a zrobi duże wrażenie. Lubiliśmy w HCH długie utwory, więc poszedłby pewnie pierwszy z drugiej strony, Annabi Mohammad – Laa la illa Allah – Deg el bendir. O ile byśmy wcześniej za długo nie pokomentowali. Już sobie wyobrażam tę rozmowę o tym, czy Ifriqiyya Electrique (są francuskie wątki personalne) mieliby szanse pójść w Koloniach francuskich. Choć znam takich publicystów, którym towarzystwo Tunezyjczyków mogłoby się nie podobać.

IFRIQIYYA ELECTRIQUE Ruwahine, Glitterbeat 2017, 7-8/10

Na pewno zagralibyśmy wydaną oficjalnie 1 września, a w sprzedaży będącą już od wspomnianego Off Festivalu płytę duetu Mapa. Na imprezie nie mieli komfortowych warunków do grania – nie w tym sensie, żeby coś się niedobrego działo w czasie ich występu, po prostu średnio pasują do namiotów festiwalowych, a wcześniej i później nie brakowało rewelacji. W kategorii powrotów Łoskot trochę przygłuszył Mapę. A No Automatu, wydane po 19 latach od poprzedniej, legendarnej płyty Fudo, nie przynosi jakiegoś wielkiego zaskoczenia. Chyba że ktoś w ogóle nie znał formacji Marcina Dymitera i Paula Wirkusa. A o to pod koniec lat 90. w kręgach ludzi interesujących się muzyką nie było łatwo – duet okrzyknięto polską odpowiedzią na niemiecką wizję post-rocka. Ich brzmienie – minimalistyczne, surowe, a jednak pełne wrażliwości na detale – wydawało się czymś unikatowym, pomijając Niemców, od których Dymiter delikatnie się odżegnywał. A miał do tego łamy prasowe – włącznie z brytyjskim „The Wire”, który krótki czas istnienia formacji odnotował całkiem długim artykułem. W czasach pierwszej „Machiny” grupy Mapa w Trójce nie grali, za to była przedmiotem gorących dyskusji dziennikarzy.

Dziś Dymiter i Wirkus brzmią, jak gdyby tej naszej krytyce muzycznej chcieli pograć na nosie – odsączyli z poprzedniego oblicza resztki jazzu, zdecydowanie postawili na elektroniczne barwy (dużo mniej akustycznej perkusji i gitary) i brzmią bardziej jak rok 1998 niż wtedy, zarazem przebijając oryginalne wydawnictwo pod względem inwencji i zaskoczeń. Pokazują przy okazji, że wśród współczesnych transowców (Lotto) na polskiej scenie echa Mapy nie milkną. I tak, jak na debiucie ogromne wrażenie robił utwór Köln Gdańsk Danzig Kolonia, tak dziś wybierałbym do radiowej prezentacji Bez EQ. Red. JH coś by do tego dopowiedział, dorzucił, skomentował. Robienie audycji w duecie to może trochę więcej gadania, trochę mniej czasu na wybrane przez siebie nagrania, ale za to podwójna kontrola jakości. Trzeba wybrać coś, co zrobi wrażenie na współprowadzącym, dlatego to, co sam bym sobie wybrał do prezentacji, to nawet nie połowa HCH.

MAPA No Automatu, Gusstaff 2017, 7/10