Życie po życiu – to jest życie!

Lubię szukać pozytywów, więc przyszła mi do głowy taka myśl, że dla dziennikarza reakcja na zdjęcie z anteny jego audycji jest najlepszą okazją do tego, żeby poznać swoich słuchaczy. Nigdy zapewne nie zbierze więcej ciepłych słów na temat swojej pracy – chyba że umrze, rzecz jasna. Ale w tym drugim przypadku prawdopodobnie nie będzie z tego miał dużo satysfakcji, z powodu poważnego ograniczenia funkcji organizmu. Raz jeszcze dziękuję więc zbiorczo wszystkim, którzy komentowali sprawę audycji HCH – choćby pod bardzo miłym tekstem na Gazeta.pl. Nie byłbym jednak sobą na Polifonii, gdybym nie spróbował przenieść tego doświadczenia na pole dzisiejszych premier. Nie wierzycie? Ukazała się płyta, która idealnie wpisuje się w powyższą sytuację swoistego życia po życiu.

James Murphy z LCD Soundsystem, który zawiadywać modą potrafi w stopniu mistrzowskim, dawno już wpadł na to samo: żeby podbić wartość swojej formacji najlepiej ją zamknąć. I zakończenie działalności pod swoim szyldem – które dziś można przecież uznać za zwykłą kilkuletnią przerwę produkcyjną – wykorzystał do tego celu idealnie. Włącznie z realizacją symbolicznego koncertowego pogrzebu i nagraniem okolicznościowego filmu Shut Up and Play the Hits, który zresztą opisywałem na blogu przed czterema laty.

Wczoraj po raz pierwszy słuchałem nowej płyty Murphy’ego American Dream i sam nie byłem pewny, jak bardzo mi się podoba, ale wydała mi się tak jasną wypowiedzią, że przynajmniej wiedziałem, czym jest: idealnym dowodem na to, że fundamentem kariery nowojorskiego muzyka jest nie granie, tylko słuchanie. A także jak bardzo głęboko i szeroko potrafi spojrzeć na muzykę, która uformowała jego – czyli głównie tę z lat 80. – a potem przekazać tę perspektywę światu. I przyjemnie się słucha nowego albumu LCD Soundsystem właśnie pod tym kątem. American Dream jest właściwie płytą czystą i elegancką niczym dobry dowód matematyczny.

Oh Baby na start to coś pomiędzy Suicide (ze stylizowanym na Vegę pełnym rockandrollowych frazesów tekstem) a utworem Ultravox, do których zresztą syntezatorowa introdukcja utworu odnosi się niemal wprost (weźmy nawet hit Dancing with Tears in My Eyes). Szeroko opisywane wątki nawiązujące do Bowiego, których szuka się u Murphy’ego choćby z racji współpracy przy Blackstar, pojawiają się już w Other Voices. Ale charakterystyczna gitara równie dobrze może nawiązywać do innych nagrań Roberta Frippa, a wokale i sekcja rytmiczna brzmią tu bardziej jak taneczne rozwinięcie formuły King Crimson z lat 80. ze szczyptą Talking Heads. Oba to ogromnie powtórkowe utwory, a jednocześnie nagrania mające moc bardzo zręcznej kompilacji.

I Used To należy do grupy utworów, które u Murphy’ego lubię najmniej – wykalkulowany dance-punk. Na szczęście funkujący Change Yr Mind wraca do świata zasygnalizowanego kilka minut wcześniej, tym razem z przewagą Talking Heads i ze szczyptą Japan. Po nowofalowej suicie How Do You Sleep? (niespodziewanie jeden z najlepszych utworów w zestawie, z Cale’owską partią smyczkową kapitalnie skontrastowaną z arpeggiami syntezatorowymi Gavina Russoma*) skupionym na tanecznym groovie Tonite pojawia się kolejny z najciekawszych jak dla mnie fragmentów tej płyty – Call the Police. Tak mogłoby brzmieć U2, gdyby płytę Pop 20 lat temu produkował James Murphy. Jeśli recenzenci nie wymieniają nazwy zespołu Bono – którego Murphy przypomina tu w linii wokalnej i sposobie śpiewania, a cała sekcja właściwie odtwarza schematy rytmiczne tej grupy. Wychodzi to skądinąd zabawniej niż na ostatnich albumach U2. Podobnie jest kilkanaście minut później w Emotional Haircut, które z potężnym basem i chłodem tłumionej gitary brzmiałoby idealnie wśród odrzutów z sesji The Joshua Tree. Gdzieś między Bullet the Blue Sky a końcową częścią Exit.

Kogo boli skojarzenie z U2, może na to machnąć ręką, ale rzecz prawdopodobnie do niego wróci – choćby gdy zacznie się zastanawiać, jak zręcznie Murphy moduluje głos (ten z How Do You Sleep wydawał się zupełnie innym wokalistą) i posłucha raz jeszcze frazy Moving to Berlin z Call the Police. A jeśli zacznie się wsłuchiwać w tę drugą, bardziej zaskakującą, choć ciągle zimnofalową część płyty, usłyszy być może Siouxsie & The Banshees, albo znów Ultravox (ładny utwór tytułowy, nietypowo na 3/4). Zamiast tego powracającego w recenzjach Briana Eno. Mnie w tej części najbardziej przypadł do gustu utwór Black Screen – znów stylowy, choć tym razem odnoszący się do krautrocka, więc jeśli Eno, to w RFN-owskiej produkcji Conny’ego Planka (który także z Ultravox pracował). Nie jest to może wybuchowy w sensie ekspresji tanecznej finał albumu, ale emocji nie brakuje – w ważnym, odnoszącym się do osobistego długu (na planie ludzkim i artystycznym) tekście mowa o Davidzie Bowiem, tym razem to już jasne. I jak w perfekcyjnie skonstruowanej kompilacji rzecz każe przemyśleć całość i odegrać album od nowa w poszukiwaniu kolejnych ukrytych odniesień.

Gdyby to był kolejny, zapowiadany bez szczególnej ekscytacji album LCD Soundsystem, pierwsze oceny być może byłyby znacznie gorsze. Gdyby skończyło się na pierwszych kilku utworach, rzecz za bardzo pachniałaby powtórką z poprzednich albumów. Gdyby zabrakło finału, płyta byłaby niezadowalająca. Gdyby to była pierwsza lepsza grupa wchodząca na rynek, bez kultu jaki Murphy’ego otaczał – mogłoby zabraknąć siły przebicia (szczególnie z tak marną okładką). Ale koniec końców jest niemal idealnie: jeśli chodzi o stały krąg inspiracji grupy, znajdziecie na tej płycie prawdopodobnie wszystko, czego możecie na niej szukać. A lider LCD pokazuje, że życie po życiu to prawdziwe życie.

LCD SOUNDSYSTEM American Dream, DFA/Columbia 2017, 8/10



*Aktualnie bardziej „Gavin Russom” – por. komentarze.