Alameda i Orcutt: gitary bez garów

Bill Orcutt działa na nerwy. Wiem coś o tym, bo sześć lat temu nie mogłem zdzierżyć przesłuchania od początku do końca jego płyty How the Thing Sings – cyklu hałaśliwych i bardzo nerwowych właśnie improwizacji na gitarze akustycznej. W zestawieniu rocznym „The Wire” wylądowała wtedy wysoko, z czym nie mogłem się pogodzić, bo wrażenia ze słuchania tej płyty – którą dziś odkrywam na nowo – to trochę jak z pocieraniem styropianem po szkle. Wiemy, że efekt może być nieprzyjemny, ale przynajmniej bywa ciekawy i wyjątkowy. Jak z legendarnym zespołem, który współprowadził gitarzysta przez lata, czyli Harry Pussy, w muzyce którego efekt styropianu obecny był w wersji, której właściwie nie trzeba już było traktować jako przenośni (wokale jego żony Adris Hoyos) – i z moim ulubionym, wiele mówiącym tytułem późnego kompilacyjnego albumu: You’ll Never Play This Town Again. Przez lata solowy winyl Orcutta leżał więc u mnie w skrzynce z rzeczami do oddania lub wymiany, aż w końcu uznałem, że skoro nie mam pomysłu, komu go sprezentować, to może spróbuję go polubić. Poszło mi szybciej, gdy wysłuchałem kolejnych już płyt tego artysty, tym razem zagranych na gitarze elektrycznej.

Ta ostatnia, zatytułowana po prostu Bill Orcutt, czyli nazwiskiem 55-letniego muzyka z Miami, dziś mieszkającego bodaj w San Francisco, odchodzi trochę od rytmicznego stylu, który nazywał „czkawką”. To właśnie ów styl, powiązany z bluesowym duchem prostoty i punkowym zamiłowaniem do hałasu, sprawiał, że How the Thing Sings słuchało się równie trudno (dla niektórych: z równie wielką fascynacją) co albumów Harry Pussy. A ta nowa płyta to kolejny zestaw coverów w wykonaniu Orcutta, granych znacznie bardziej finezyjnym gestem, bardziej miękko, na ciepłych przesterach telecastera ze zdjętymi czterema strunami i z szacunkiem dla oryginałów, ale zarazem ich kompletną momentami nierozpoznawalnością. O ile How the Thing Sings swego czasu złośliwie porównywałem z nagraniami Dereka Baileya (próbując udowodnić, że Orcutt gorszy), o tyle tutaj mamy wręcz odpowiednik albumu Baileya Ballads. Niesamowitej płyty, która z wyświechtanych tematów z American Songbook robiła coś zupełnie nowego.

Na albumie Bill Orcutt mamy więc Lonely Woman w wersji trudnej do zidentyfikowania, White Christmas, nad którym trzeba się porządnie nagłowić, by rozpoznać (autor nagrał już wcześniej inną wersję), a wreszcie moje ukochane Over the Rainbow, którego pierwszy, niezwykle charakterystyczny interwał poznałem błyskawicznie, ale co z tego – gubiłem się później parokrotnie, by w tytułowej frazie parokrotnie odnaleźć. Jest tu również musicalowe Ol’ Man River w wykonaniu całkiem już prostym i urzekającym. Niezwykła płyta człowieka, który brzmiał w Harry Pussy jak garażowy mariaż Captaina Beefhearta z najbardziej radykalną Yoko Ono, a teraz – niczym Bailey – rzuca się na klasyki. I tak jak nie bał się ludzi, którzy zarzucali mu w latach 90. (mimo długiego stażu), że nie potrafi grać, tak teraz nie boi się konfrontacji z repertuarem granym tysiące razy i smakowanym przez ludzi, którzy wcześniej czynili mu zarzuty.

BILL ORCUTT Bill Orcutt, Palilalia 2017, 8/10

To zawsze miłe, jeśli muzyk jest rozpoznawalny w każdej wersji każdego ze składów, w których gra. A z Kubą Ziołkiem tak jest. Jeśli Steely Dan mieli swój rozpoznawalny akord μ-dur, to Ziołek ma akord, który najchętniej nazwałbym Ψ – o ile autor nie ochrzcił go inaczej – bo „psi” dobrze dobrze oddaje psychodeliczny charakter szeroko rozpiętych wielodźwięków akustycznej gitary. A przy okazji jeszcze sygnalizuje w wypadku tego albumu greckie inspiracje, o których współautor płyty opowiada prosto: Rafał Iwański  (…) pewnego dnia podrzucił mi kasetę Christodoulosa Halarisa „Music of Ancient Greece”, w której automatycznie zakochałem się bez pamięci. A że przy okazji prymitywiści amerykańscy, na których również powołuje się Alameda (z Robbiem Basho na czele), także słuchali Greków, wszystko to ładnie się komponuje.

Kompozycja jest w ogóle mocną stroną albumu Alameda Duo, czyli najmniejszej znanej mi odmiany Alamedy – z Ziołkiem i Mikołajem Zielińskim w składzie. Imponujące jest po tym względem wielowątkowe The Silver Chant of Ate – właściwie rodzaj suity gitarowej. Całą tę muzykę cechuje klarowność brzmieniowa – mamy tu gitarę dwunastostrunową, której towarzyszy charakterystyczne m.in. dla muzyki greckiej bouzouki, a także trochę efektów, nagrania terenowe i kapitalną akustykę bydgoskiego kościoła ewangelicko-augsburskiego (dźwiękowo jedna z najlepszych płyt z okolic Ziołka). W utworze Laurel, zapewne najbardziej czytelnym dla szerokiego polskiego słuchacza, choćby poprzez skojarzenia z estetyką 4AD, słychać partię wokalną Joanny Bielawskiej. I robi to duże wrażenie, choć sam utwór odbiega najdalej od bardziej surowego, zanurzonego w historii rdzenia albumu The Luminous Guitar Craft of Alameda Duo, który wydaje się przebiegać jednak w okolicach współbrzmień gitar. Bo o ile Laurel może być najlepszym magnesem dla tych, którzy do świata Alamedy jeszcze nie zaglądali, to najpiękniejszym fragmentem albumu będzie dla nich – że tak zaryzykuję – The Grand Mixolydian Cunt Slip, które – wyjaśnijmy na wszelki wypadek, gdyby dzieci czytały – z miejsca kojarzy się z użyteczną dla gitarzystów skalą miksolidyjską. A może jeszcze jeden z najlepszych wokalnych momentów w karierze Ziołka – Ming & Days of Yore, najmocniej chyba kojarzący się z muzyką grecką (gościnnie klarnecista Mateusz Szwankowski znany z Trzech Tonów)? Pochodziłem do tej płyty z rezerwą, ale i ten ociosany do rdzenia skład wychodzi z zadania obronną ręką.

Gitary w tych dwóch formach dziś w radiowej Dwójce, jeśli komuś będzie się chciało włączyć o 23.00 – po występie Billa Orcutta z Pawłem Szpurą w Pardon To Tu.

ALAMEDA DUO The Luminous Guitar Craft of Alameda Duo, Instant Classic 2017, 8/10