Baby Driver, czyli człowiek z playlisty

Jak pewnie wiedzą stali czytelnicy tego bloga, dla kina bywam surowy. Tym bardziej, że filmy oglądam zwykle na normalnych pokazach, po uiszczeniu irracjonalnie wysokiej opłaty za bilet, za którą (jest rok 2017, czy nie?) można mieć Netflixa przez miesiąc. Ale Baby Driver był takim tytułem, który – mimo chaosu w wakacyjnym terminarzu – musiałem w końcu zobaczyć, bo znajomi polecali jako TEN film, jako nową formułę i odpowiedź na musical w czasach playlisty. Zrzucam to na karb wakacyjnego postu serialowo-filmowego, bo BD jest porządnie zrealizowany, ale zapału na pełną synchronizację akcji z muzyką (co jest właśnie tą nowością) starcza na pierwszych kilkanaście minut. Scenariusz jest krótki jak droga hamowania auta, które prowadzi główny bohater. Bo po pierwsze wszyscy już pewnie widzieli, po drugie nie zaspoiluję bardzo tym, którzy nie widzieli, jeśli napiszę, że bohater filmu z finezją i precyzją kieruje pojazdami mechanicznymi grup napadających na banki, prowadząc auto w rytm muzyki. A film jest kolejnym tytułem nowego gatunku (wspominanego już przeze mnie) fabuł doklejanych do playlisty. Dodam więc od razu – żeby za bardzo nie denerwować znawców kina – że dziś oceniam muzykę filmową.

Fabuły doklejane do playlisty to gatunek, którego źródeł szukałbym w filmach Tarantino (Jackie Brown, Kill Bill itd.) czy Jarmuscha (choćby Broken Flowers), czyli reżyserów, dla których tzw. digging muzyczny, czyli szperanie w historii po to, by znaleźć mięsisty i świeży zestaw hitów, który nie tyle potowarzyszy, ile wręcz poprowadzi historię, był równie ważny, co pisanie tej ostatniej. Zjawisko przeszło do kina najbardziej masowego z możliwych i zaliczyło dwa celne strzały przy okazji Strażników Galaktyki. Tu – jak już pisałem parę miesięcy temu – składanka na kasecie to atrybut superbohatera, a jego tajna moc to nostalgia. Podobnie jak w wymienionych wyżej filmach. No więc Edgar Wright – reżyser Baby Drivera – potrafi w to grać, choć w przeciwieństwie do Jarmuscha i Tarantino nie jest artystą playlisty, tylko jej porządnym rzemieślnikiem. W swojej pasji i znajomości historii kina – czujnym naśladowcą. Owszem, może i was zaskoczy kapitalnym wykorzystaniem szlagieru Hocus Pocus (holenderskich prog-rockowców z Focus), ale tylko do momentu, gdy sobie przypomnicie, jak to cichy bohater serii Top Gear, czyli The Stig (małomówny i tajemniczy bardziej niż bohater Baby Drivera), wycinał najlepsze czasy okrążeń przy tym i innych zapomnianych progrockowych hitach. Mamy na playliście (długiej – wersja albumowa to 2CD) sporo starego R&B i nieco przykurzonego klasycznego rocka, ale oczywiście największą zasługą Wrighta pozostanie wykorzystanie Bellbottoms grupy Jon Spencer Blues Explosion sprzed 23 lat. Tak jak najlepszym fragmentem jego filmu pozostanie pierwsza kilkunastominutowa sekwencja (mniej więcej do momentu, gdy w „dziupli” gangsterów Baby słucha Jonathana Richmana), choć oczywiście wahałbym się, czy nie lepszy jest trailer. Jedno i drugie zgrywa prawie wszystkie mocne karty, jakie reżyser miał w rękach w filmie, który miał – jak się zdaje – zaskakiwać. Poza tym, że miał być lekką rozrywką – i tego się z grubsza trzyma. Jedno i drugie pozwala też nie wkroczyć na grząski grunt wątku romansowego, na którym w tego typu filmie, podchodzącym z dystansem do historii, łatwo się wywalić. Tu nie pomogą długie dynamiczne najazdy kamer ani spektakularne master shoty.

Nie będę was więc odwodził od wizyty w kinie. Choć z tym też jest pewien problem – możecie się żachnąć w tym momencie, albo nawet zaśmiać, ale muzyka często w kinie nie brzmi najlepiej. Nie chodzi tylko o stare i sfatygowane głośniki, nie chodzi o tendencję, żeby grało jak najgłośniej, chodzi też o wielokanałowy dźwięk, który nie służy starym, dobrze nagranym kawałkom R&B. Stereo w sytuacji tego filmu byłoby zwyczajnie lepsze. Już choćby dlatego, że sam bohater przez niemal dwie godziny przebywa w stereofonii.

No dobra, ale jak już zacząłem – więcej już żadnego odwodzenia, i tak pewnie niewiele lepszych filmów zobaczycie/zobaczyliście w wakacje, a bohater ma coś w sobie (wpisując się w linię filmów, których bohater zasadniczo głównie „ma coś w sobie”, vide Drive). Ale nie będę wychwalał, tym bardziej, że pastwiłem się jakiś czas temu nad La La Land. Co do soundtracku, który zresztą nie zawiera ani minuty oryginalnej muzyki skomponowanej do filmu przez Stevena Price’a (niewdzięczne zadanie), tylko same piosenki: Carla Thomas, Bob & Earl, The Commodores, Golden Earring, Sam & Dave itd. – ten polecam zdecydowanie. Do samochodu. Przetestowany jeszcze przed wizytą w kinie i wytrzyma długo po tym, jak film uleci z pamięci. A kinowe zaległości dziś ułożą się na Polifonii w minicykl. Kolejny wpis za trzy godziny.

MUZYKA FILMOWA Baby Driver, Columbia 2017, 7/10