Jest ciepło, jest ciepło, jest ciepło

To płyta, którą po latach doceniam nawet bardziej. Nie przynosi tak znowu wielu linijek tekstu, ale za to prawie każda mogła się przydać przy jakiejś okazji, wpisując w okoliczności. Najczęściej ta najbardziej znana: Nie mówcie mi, że się opowiadacie, przecież nie ma żadnych stron, przecież się nie ma za czym opowiadać z piosenki To nie nasza sprawa. W tym roku debiut grupy Pogodno został wydany na nowo – po 17 latach. Na kompakcie i po raz pierwszy winylu (w tym w limitowanym nakładzie w wersji czerwonej i transparentnej). Od pierwszych taktów Opowieści Borowika (Spacer po trawie, słońce i wóz drabiniasty – wozy drabiniaste zdążyły od tamtej pory zniknąć, pojawiają się co najwyżej jako ukwiecona dekoracja gospodarstw agroturystycznych), po ostatnie takty If (śpiewanego łamaną angielszczyzną, która też powoli z piosenek znika). Dobrze mi się słuchało starannie wydanej reedycji tego albumu, chociaż kojarzy mi się on z tym, że jestem stary – w końcu opiekowałem się nim dziennikarsko przy okazji premiery. Zakładam, że chcecie wiedzieć, co wtedy pisałem, bo recenzje czytane po 17 latach bywają zabawne. Sam byłem ciekaw.

Otóż wiosną 2000 roku w krótkiej nocie na łamach „Machiny” pisałem tak:

POGODNO
Pogodno ***1/2

Biodro
Debiut płytowy niezbyt pogodnego tria ze Szczecina.
Post rock, niemiecka psychodelia, ale zarazem Lech Janerka – to punkty odniesienia w przypadku Pogodno. Mało melodyjni, trochę dołujący, są za to wiarygodni w warstwie tekstów (polecam TV i To nie nasza sprawa) i oryginalni, jeśli chodzi o pomysły, co specjalnie nie dziwi z uwagi na czteroletni staż zespołu. Miło, gdy wzbogacają swoje „duszne” brzmienie o rytm ska czy klawisze, chociaż sama gra zwielokrotnionymi wokalami i tak wyróżniałaby ich wśród innych. To jak dotychczas najświeższa polska płyta, jaką usłyszałem w tym roku. Chociaż do rangi wielkiego wydarzenia zabrakło lepszej selekcji materiału.

Koniec recenzji. Recenzje nie były kiedyś – w dawnych dobrych czasach – dłuższe. Wręcz przeciwnie. W czasach drukowanych pism muzycznych (tę tradycję kontynuuje u nas dziś np. „Gazeta Magnetofonowa”) były raczej krótsze. Tak, też jestem rozczarowany. Ogólnie dawne dobre czasy nie były takie dobre, ale czemu lepiej dziś brzmi Pogodno?

Co do selekcji – zgadzam się do tej pory i zaraz wyjaśnię problem. Co do reszty, wszystko pewnie przepisałbym od nowa z drobnymi poprawkami. Wokale wprawdzie zwielokrotnione, ale przede wszystkim pomysłowo popsute, żeby ukryć słabe warunki studyjne i słabe umiejętności wokalistów (śpiewał głównie, choć nie tylko Jacek Szymkiewicz, wkrótce znany bardziej jako Budyń), o czym miałem się dowiedzieć od samej grupy. Podobnie wszelkiego rodzaju psychodeliczne efekty – dziś napisałbym raczej, że idące w stronę ówczesnych partii Piotra Pawlaka z Kur i Łoskotu – miały odwrócić uwagę od ograniczonych umiejętności muzyków. Na tych klawiszach (rzeczywiście wzbogacających brzmienie) grał szczecinianin, niejaki Marcin Macuk. Gdyby zespół wiedział, że będzie z niego rozchwytywany producent, to może dałby mu cały materiał do nagrania, bo w dziedzinie produkcji jest się do czego przyczepić. Ale konwencja garażowa, więc przestery w basie uchodzą, podobnie jak ogólnie oszczędna konwencja, trochę jeszcze zanurzona w pięknej, bo chropowatej i nonszalanckiej polskiej nowej fali. Choć z tym porównaniem nie powinienem się może wychylać, skoro w rozmowie, którą wkrótce z nim przeprowadzałem do rubryki Nowe twarze „Machiny” Szymkiewicz i Adam Sołtysik (ówczesny basista, wkrótce z tego składu został tylko Szymkiewicz) opowiadali, że jako muzycy z Choszczna pod oddalonym od stolicy Szczecinem działają właściwie tyleż na polskiej, co na niemieckiej scenie muzycznej. I że zdarzało im się w latach 90. grywać na imprezach techno. Choć skojarzenia można było mieć najprostsze na świecie – choćby z The Velvet Underground – wtedy wydawały się one nie tak znowu oczywiste. Wtedy słuchacze porównywali Pogodno – i wcale nie żartuję – nawet do Marillion, Deep Purple i Dead Can Dance, choć jedno śmieszniejsze od drugiego, że tak zacytuję swoje spostrzeżenie z łamów „Machiny”. Wtedy również zespół Pogodno grywał cover Boys Don’t Cry z partią na wyjęte z gitar wtyki typu jack.

Teksty na debiucie – jak na przyszłego Budynia – były i tak stosunkowo długie i epickie (ta „wiarygodność” w starej recenzji powinna być raczej „małomównością”). Ale jeszcze nie słyszeliśmy Pani w obuwniczym i nie wiedzieliśmy, jak dobrze rozwija się ten zespół na koncertach. Nie wytypowałem Elvisa jako przyszłego klasyka grupy (Elvis Presley sing this song: Put some śmieci to the hasiok) z m.in. dość legendarnym wykonaniem na Offie. Wiadomo było jednak, że zespół jest zdolny i dość płodny. Cały ten debiutancki materiał nagrali w latach 1997-1998, mieli w pewnym momencie 40 piosenek, w szczytowym pisali po pięć dziennie, aż zebrali album i czekali aż kilkanaście miesięcy na publikację – co było, jak się zdaje, regułą w tamtych czasach. Być może czekaliby jeszcze dłużej, gdyby nie nowo założona (m.in. przez Tymona Tymańskiego) wytwórnia Biodro Records, która miała wtedy w katalogu ledwie kilka płyt, za to rewelacyjnych: Kury, Ściankę, Czan. Nie będę oszukiwał: to fakt, że uwielbiałem płyty tamtych wykonawców, kazało mi wtedy pilnie słuchać Pogodno.

Dzisiaj pchała mnie do tego podszyta nostalgią ciekawość. I muszę zauważyć z pewną dumą, że choć zdarzało mi się ostatnio nie zgadzać z samym sobą po dwóch tygodniach (sprawa recenzji Arcade Fire trafiła nawet na łamy „GW”, co zawdzięczam z pewnością poczuciu humoru kolegów z tej gazety – tak, lubię was dalej, tu nic się nie zmieniło), to w tym wypadku zgadzam się ze sobą, z drobnymi poprawkami na dość naturalny w tej sytuacji sentyment, po 17 latach. Znalazłem sobie nawet nową ulubioną frazę z tekstu piosenki Opowieści Borowika, bardzo adekwatną do obecnych okoliczności: Jest ciepło, jest ciepło, jest ciepło, jest cieeepło

POGODNO Pogodno, Biodro/Audio Cave 2000/2017, 7/10 (choć nostalgii starcza w porywach na 8/10)