Ta wystawa podbije Polskę (o ile ktoś ją do nas sprowadzi)

Pamiętacie pewnie szum wokół wystawy David Bowie Is, którą stworzyło londyńskie Victoria and Albert Museum cztery lata temu? Nie dość że stała się wkrótce ekspozycją pożegnalną, to jeszcze przed śmiercią Bowiego zdążyła z sukcesami objechać Europę, Amerykę i Azję. Objazd ten trwa zresztą nadal. A w okazałym budynku V&A widać jeszcze ślady tego triumfu w postaci zestawu niesprzedanych gadżetów. I nic dziwnego, że dyrekcja placówki postanowiła rzecz przebić wystawą, która będzie miała nieco większe szanse, by zawędrować do Polski, czyli stworzyli kolejny bestseller, zatytułowany tym razem Pink Floyd. Their Mortal Remains. Oczywiście z potężnym sklepikiem przy wyjściu, którego istnienie jednak uzasadnia w dużym stopniu całkiem spora seria filmów i eksponatów zgromadzonych wcześniej. W trailerze wygląda to tak:

W realu są kolejki, a całe zwiedzanie odbywa się w dość trudnym do zniesienia tłoku kolumny pielgrzymujących tu fanów, którzy paradują w ciszy, bo całą ścieżkę audio rozstawione co parę metrów nadajniki wysyłają do odbiorników i słuchawek zwiedzających. Rzecz opowiada, co jasne, historię Pink Floyd – od prapoczątków, zakupu pierwszego vana, wspólnych wizyt na koncertach bluesowych i występów w klubie UFO (sporo pamiątek i odtworzonych wizualizacji), aż po stopniowy rozkład wspólnego interesu, spokojne życie na barce Gilmoura i pożegnalne zdjęcia Wrighta. Ale – jak na muzeum sztuki i designu przystało – bardzo ważny jest wątek wizualny. Są dokładne opisy projektów okładek, z opowieściami Storma Thorgersona, odrzutami z sesji zdjęciowych, szkicami itd., do tego równie bardzo detalicznie – włącznie z projektami technicznymi – rozrysowane scenografie późniejszych koncertów, projekty poszczególnych pomysłów (ze słynną nadmuchiwaną świnią) i trochę nieznanych mi opowieści członków zespołu o całej tej sferze wizualnej. Z zaskakujących elementów – rozkładówkę komiksu łączącego przygody Tintina i Pink Floyd na Księżycu ze specjalnego wydania pisma „Tintin”.

Drugi, trochę może rozdmuchany, ale nie najgorzej przedstawiony wątek, to eksperymenty muzyczne. Brzmienie zespołu ze złotego okresu Dark Side of the Moon rozebrane tu zostaje na części – całkiem dosłownie, mamy bowiem szansę dowolnego zmiksowania utworu Money przy użyciu dostępnego na miejscu miksera. Są najważniejsze używane przez PF instrumenty (Farfisa, syntezator EMS Synthi, poszczególne modele gitar – wszystko wystawione w postaci oryginalnych egzemplarzy), muzycy tłumaczą z detalami pracę nad najważniejszymi utworami. Niezła poglądowa lekcja dla mniej zaawansowanych. Do tego trochę krytycznego wobec PF tonu w sali, w której omawiana jest reakcja punka na muzykę Floydów. A na koniec wszyscy, wąsacze i kuce, nerdzi i przypadkowi turyści z dziećmi, wspólnie oglądają fragment koncertu Pink Floyd w sali z rozwieszonym dookoła ekranem dającym największe osiągalne dziś (gdy zespołu już nie ma) przybliżenie koncertu Pink Floyd – widowiska, które z psychodelicznego show w klubie UFO zboczyło w stronę monumentalnej, stadionowej rockowej mszy, pozbawionej tego siermiężnego, ale romantycznego awangardowego gestu z przełomu lat 60. i 70., a przy tym pozbawionej staroangielskiej fantazji z psychodelicznych prapoczątków. Zasadniczo gdyby nawet ktoś zupełnie nieznający PF trafił przypadkiem na tę wystawę, zorientowałby się, jak bardzo zmienił się ten zespół przez lata. Dla mnie ukoronowaniem tej wystawy okazała się jednak wizyta w sklepiku – bo wprawdzie nic nie kupiłem, ale mój dziewięcioletni syn zapytał, czy ten wszechobecny symbol dyktatury młotków z albumu The Wall to jakaś wariacja na temat polskiej flagi. Nie, synu, w żadnym razie. Chociaż… Oh wait…

Powinni z tego zrobić plakat polskiej edycji wystawy, o ile do tej kiedykolwiek dojdzie, bo przecież w dziedzinie takich galeryjnych blockbusterów mamy słabe wyczucie i niewielkie możliwości. Ale w końcu ten zespół kochamy miłością potężną, zasadniczo nawet chyba genetyczną, a przy tym, co trochę psuje obraz sprawy – dość nawet bezkrytyczną. Pozostaję więc z pewną rezerwą do tego typu projektów wystawienniczych, ale ciekaw jestem mimo wszystko, jak wyglądałyby te tłumy w Polsce. Tymczasem w V&A jeszcze do 1 października.

Po Londynie paradowałem sobie wakacyjnie i patriotycznie z polską muzyką w uszach. Chociaż gdański Rhythm Baboon, z którym oswajała mnie w zeszłym roku egzotycznie brzmiąca epka The Lizard King, debiut w angielskim radiu ma już za sobą, więc właściwie jest szansa, że znają ją tu co bardziej wtajemniczeni. Wydana właśnie przez oficynę Pawlacz Perski kaseta Baboonism pokazuje gdańszczanina jako producenta mniej skoncentrowanego na polskiej wersji footworku, poprzez który to gatunek najczęściej go klasyfikowano. Raczej jako mrocznego, opętanego dubem artystę dźwiękowego z ambicjami, by go słuchali, a nie tylko tańczyli. Ale słuchali w klubie, w warunkach, gdy te potężne basy lepiej wybrzmią. Momentami ta muzyka jest na tyle mroczna i potężna, że aż wydaje się bliska duchowo RSS B0YS

Plemienne, futurystyczne, bliskie ścieżce dźwiękowej do horroru beaty na Baboonism podobają mi się bardziej niż te z The Lizard King. Świetny jest szczególnie Dubfast, oryginalny, kosmiczny, ogrywający rytmiczne motywy spowolnionego jungle, muzyki afrykańskiej i jakieś zręcznie spowolnione sample. W Nitecrawler jest równie dobrze, z odwróceniami sampli, upiornie zwolnionymi frazami wokalnymi, a do tego syntezatorowym sosem i pogłosami niczym ze studia eksperymentalnego. Wydawca sugeruje dubową gumę do żucia, moim zdaniem to taka ummagumma do żucia, żeby nawiązać do tematu opisywanej wyżej wystawy

RHYTHM BABOON Baboonism, Pawlacz Perski 2017, 7/10

Dwie bardzo dobre propozycje wrzucił na rynek – i to jak zwykle od razu światowy – polsko-berliński Transatlantyk. Jedną z nich jest z początku mocny, użytkowy, taneczny i nieco posępny (ale nie na tyle, co wyżej opisany) materiał, który firmuje DJ Stoner Dad. Na epce Raw Romantics strzępki wokalnych sampli towarzyszą mocno wsysającej, motorycznej muzyce klubowej, ale autor stopniowo ucieka od przewidywalności chwytliwego, lecz trochę jednak banalnego Fake Strings i zapuszcza się w bardziej interesujące dla mnie rejony breakbeatu (Magic Phunk), a dalej warstwa rytmiczna się jeszcze mocniej luzuje – aż po ambientowe plamy w finałowym IV.

Druga płyta, czyli następczyni bestsellerowej (sprzedało się już kolejne tłoczenie) zeszłorocznej epki Trans Afryka, zatytułowane po prostu Trans Afryka 2, zaczyna się w kwaśnych, syntezatorowych rejonach Raw Romantics (Afro Acid DJ-a Dooka). Później jednak mamy utwór, dla którego powinni tę małą płytkę kupić wszyscy na poważnie zainteresowani przeróbkami klubowymi muzyki afrykańskiej, czyli Praise Song Universo – leciutki house na rozbudowanym, ale delikatnym tle instrumentów perkusyjnych, z marimbą, samplowanymi wokalami i po malijsku bluesowymi gitarami. Znakomite nagranie uzasadniające zakup całości, którą uzupełnia niemal równie udany utwór Ukukhnaya, który firmuje Tamten. Przyjemny deep house, klimatycznie zagadany wokalnie i oprawiony pastelowymi melodiami syntezatorów. Pewnie grają to teraz gdzieś na barce, ale ja jeszcze daleko stąd.

DJ STONER DAD Raw Romantics, Transatlantyk 2017, 6-7/10
RÓŻNI WYKONAWCY Trans Afryka 2, Transatlantyk 2017, 8/10