Spowiedź milionera za 9,99 dol. miesięcznie

Ameryka wreszcie doceniła polski hip-hop. Porzucony roboczy tytuł zeszłorocznej płyty Kalibra 44 (zapowiadanej początkowo właśnie jako 4:44) podchwycił JAY-Z, dopisując do niego historię o tym, jak to budzi się o 4:44 nad ranem i pisze rozdzierający emocjonalnie tekst przepraszający za wszystkie krzywdy, o których śpiewała jego żona Beyoncé w tekstach z bestsellerowej płyty Lemonade. A ich nieporozumieniami żyje cały świat, więc nie będę nawet drążył dalej tego przypadkowego zapewne polskiego wątku. Bo w wątku głównym albumu 4:44 nie ma miejsca na przypadki. Jeśli tak wyglądają małżeńskie konwersacje w świecie supergwiazd i multimilionerów, to wróżę całą serię albumów. Tym bardziej, że wielu dziennikarzy węszy już w tych świetnie zrealizowanych płytach dwojga artystów z pierwszej ligi dzisiejszej amerykańskiej sceny precyzyjnie skalkulowany mechanizm marketingowy wiążący życie prywatne ze sztuką. A to tylko jedna z wątpliwości, jakie można mieć w związku z nowym albumem Shawna Cartera.

Na dość konserwatywnie skrojonych, ale bezpiecznych i bardzo chwytliwych beatach No I.D., dobrze zestrojonych z treścią albumu, 47-letni JAY-Z proponuje oto garść rozterek wieku średniego – całkiem poważnych jak na to, czego się przyzwyczailiśmy w hip-hopie. Choć zarazem jest to niestety garść newsów rzuconych dziennikarzom rubryk plotkarskich, więc trudno się ten album ocenia. Trudno oderwać efekt – bardzo dobry, na pewno najlepszy w wydaniu autora od wielu lat – od zamysłu. Tak samo jak trudno zdecydować, czy udostępnienie płyty w Tidalu właśnie w tym momencie nie było aby pieczeniem dodatkowej pieczeni i zwiększaniem wartości współprowadzonego przez Jaya interesu przed wpuszczeniem operatora telefonicznego Sprint jako inwestora. W ogóle tych śpiących policjantów dla wjeżdżającego tu w miarę wtajemniczonego słuchacza jest tyle, że łatwo sobie połamać zęby i podejść z uprzedzeniami do samej płyty. Starałem się ich przez weekend wyzbyć. Udało się – w większości.

W tekstach dostajemy więc wspomniane newsowe impulsy: JAY-Z przyznaje się do romansu i przy okazji przeprasza Beyoncé za wszystkie poronienia, do jakich doszło ze względu na jego nieobecność – z dość jednak patriarchalnym i zwyczajnie obrażającym inteligencję i gust słuchacza uzasadnieniem, że w tej sytuacji „jej ciało by tych dzieci nie zaakceptowało”. Za to sama Beyoncé najwyraźniej zaakceptowała przeprosiny, bo pojawia się na moment w utworze Family Feud (jeden z lepszych na płycie). Przy okazji raper pozwala swojej matce ujawnić się jako lesbijce ukrywającej orientację seksualną przez całe życie. Tekst Smile wydaje się bardziej interesujący niż ta małżeńska opowieść w tytułowym 4:44 (z przejmującą partią gospelowej wokalistki Kim Burrell), choć w głowie po tym wszystkim zostaje bezwzględnie Good morn’ or evening friends – fraza rozpoczynająca klasyczną płytę Steviego Wondera Songs in the Key of Life, którą zgrabnie wsamplował tu No I.D. Jest jeszcze wycieczka osobista z lekko tylko zawoalowanym wyzwaniem Kanyego Westa od wariatów, nie najgorsza zresztą, podobnie jak kilka innych fragmentów, które można by sobie stąd z miejsca śmiało skopiować do hiphopowego zbioru złotych myśli.

Reszta krótkiej (36 minut) płyty opiera się w dużej mierze na utworach opowiadających o pozycji gwiazdy i milionera o czarnym kolorze skóry, co jest tematem dość banalnym i wałkowanym w afroamerykańskim show biznesie od czasów Jamesa Browna – przy czym status zarówno czarnej muzyki, jak i jej twórców od kilkunastu lat wydaje się niepodważalny, a nawet dla owego biznesu centralny. Jeśli JAY-Z nie jest w stanie się oderwać od prowadzącej do klisz rozmowy na ten temat, można to odebrać gorzej niż prowadzenie piosenkowego dialogu z własną żoną. Drażnić może The Story of O.J. (z odniesieniem do słów o byciu czarnym, które padły z ust O.J. Simpsona: Nie jestem czarny, jestem O.J.) z odpowiedzią JAYA-Z: że „czarnuch” o dowolnym statusie pozostanie dla innych „czarnuchem”. Bo jest to zmagająca się ze stereotypem opowieść, która jednak na koniec ten stereotyp tylko nakręca. Jay wyrzuca ziomkom, że wyrzucają pieniądze w klubach albo na fury, zamiast – jak Żydzi – oszczędzać i inwestować pieniądze – ta uwaga w tekście balansuje zresztą na krawędzi antysemityzmu. I opowiada, jak to wydał kiedyś kasę na samochody, zamiast zainwestować 2 mln dol. w nieruchomość na Brooklynie, która dziś warta jest 25 mln dol. W ten sposób człowiek wart (dane „Forbesa”) 810 mln dol. z autentycznym żalem (i jest to jedna z mocniejszych emocji na albumie) płacze po niezarobionych pieniądzach, przebijając tym westchnienie o nienarodzonych dzieciach. Formalnie jest to ładnie napisane, choć trochę jednak prostackie w treści.

Tych pieniędzy – stereotypowo związanych z potwierdzaniem statusu społecznego przez Afroamerykanów – jest tu na tyle dużo, by widzieć w nich pewną indywidualną obsesję autora. Nie, nie jako czarnoskórego – podkreślam – tylko jako zwykłego autora piosenek świeżo wpisanego do songwriterskiego Hall of Fame, którego chciałem tu spotkać. W Legacy rapuje o black excellency, która znów jest przeliczalna na dolary. Omawiając swój pozamałżeński wyskok, nawiązuje do słów Dona Corleone (Family Feud) o tym, że nie może być bogaty ten, kto nie dba o rodzinę, a swojej córce (znów Legacy) wylicza, ile majątku jej zostawi. Gdyby zaoferował książki, własną mądrość życiową, swoją obecność, troskę, dobre wzorce i pasje – pokazałby, że ta lekcja konfliktu małżeńskiego na coś się zdała. Ale tu chodzi o dolary (i ten problem wydaje mi się w istocie czymś ponad kolor skóry). Podobnie jak gdy wcześniej zwraca się (niejedyny raz) do swoich słuchaczy: But I’m tryin’ to give you a million dollar worth of game for $9.99, sugerując, że ten swój wart miliony (realnie zarobione) świat sprzedaje im w Tidalu za bezcen. Nie dość, że przesłania mu ta kasa jakieś głębsze i mniej banalne refleksje o życiu, to jeszcze okazuje się w tych słowach nie najlepszym biznesmenem. 9,99 to w końcu stawka miesięczna, a umowę po wysłuchaniu złotych myśli autora można w każdej chwili przerwać. Są zresztą tacy, którzy przejechali się na migracji do Tidala specjalnie dla Jaya, bo dostępny był tylko na konkretnych zasadach..

Na różnych poziomach ta nowa wypowiedź artystyczna JAYA-Z – choć bezwzględnie ciekawa i warta zachodu, gdy już w jakiś sposób znajdzie się w waszym zasięgu (mój stosunek do streamingowych exclusive’ów się nie zmienia) – może być oceniana inaczej. Ale z pewnością nie lepiej niż Beyoncé na Lemonade. Bo ta w swoich wyznaniach była pierwsza i pozwoliły jej wejść na zupełnie nowy poziom artystyczny. Mąż dzięki tej odpowiedzi raczej obronił – i to nie bez trudu – pozycję. A może raczej przypomniał tę, którą kiedyś miał (w Marcy Me wprost wydaje się odnosić do tamtych czasów). Może najlepiej wyrażając to w tej zwrotce, gdy, odwołując się do Lewisa Carrolla w finale Legacy, mówi o tym, że jak Czerwona Królowa musi biec coraz szybciej, żeby utrzymać się w tym samym miejscu. I za takie fragmenty zasłużonych autorów docenia się mimo różnych zastrzeżeń.

JAY-Z 4:44, Roc Nation 2017, 7/10