Dzień, w którym skończy się radio

Mam tę powracającą wizję końca radia, która po raz kolejny wróciła do mnie w ostatnich dniach, gdy zaczynają się wakacyjne ramówki, z których nocne autorskie programy muzyczne – a przy takich pracuję – zmieniają formułę lub czasowo wypadają. Otóż koniec radia nastąpi wtedy, gdy któryś z pracowników podłączy do konsolety w studiu końcówkę spotifaja albo tajdala z ułożoną playlistą i spróbuje zrobić z tego audycję, zamieniając zarazem radio w kanał dystrybucyjny dla powyższych serwisów. Może tego nie widać po drugiej stronie radioodbiornika, ale duża część wysiłków dzisiejszych radiowców polega na tym, żeby sprowadzić sobie fizyczne nośniki różnych wydawnictw albo chociaż licencjonowane pliki cyfrowe (bo w końcu za realizację audycji płacą, zwykle ekwiwalent 1-2 płyt za godzinę, ale jednak – więc z pirackich nie wypada) z nie tak dużym opóźnieniem, by słuchacz, mający smartfona wypchanego spotifajami po brzegi, to opóźnienie zauważył. Czasem pomoże życzliwy dystrybutor, wysyłając plik bezstratny, czasem nawet całą płytę przed premierą, ale muzyczna strona audycji to najczęściej czekanie na ekspresową paczkę z któregoś z amazonów naszych czasów. Tylko po to, by zagrać utwór, który się już wcześniej usłyszało (i oznaczyło) w maszynie streamingowej. Bo raz jeszcze podkreślę: to wynalazek fantastyczny, nawet jeśli trochę niebezpieczny – każe nam stanąć ucho w ucho z nadmiarem, co w takich momentach jak ten bogaty w premiery czerwiec może być uciążliwe. Ostatnio na fb pozwoliłem sobie nawet na uwagę, że przydałby się w spotifajach przycisk z dodatkowym poleceniem: Sam se to wszystko odsłuchaj.

No bo właśnie – technologia streamingowa pokazuje, jak bardzo jesteśmy niedostosowani i niewystarczająco przygotowani. Może więc za parę lat – w ramach powiększonej wielozadaniowości – będziemy potrafili słuchać kilku nagrań jednocześnie? Czerpać równoległą przyjemność z machania głową do tanecznego kawałka i chlipania przy łzawej balladzie? Odsłuchiwania całej dyskografii artysty naraz? Albo wreszcie – jednoczesnego słuchania różnych wersji masteringu OK Computer na dwóch audiofilskich zestawach, żeby wyłapać różnice? Nie mówiąc już o przeniesieniu tego w inne streamingowe sfery – np. paralelnym oglądaniem (hyper-binge-watching) wszystkich odcinków serialu z danego sezonu. W każdym razie na progu wakacji już sama ta – może i abstrakcyjna – wizja zamienienia radia w jeden z kanałów streamingowych nie daje mi spokoju. Bo jeśli kiedyś jacyś czynni w radiofonii szatani mieliby to zrobić, to z pewnością – proszę mi wierzyć – w okresie letnim.

Ja w każdym razie latem blogowego nadawania nie zamierzam przerwać, choć proszę o wyrozumiałość – mogą się pojawić krótkie przerwy. Dzisiaj na przykład skończy się na kilku utworach wybranych z płyt świeżych. Playlista będzie, innymi słowy. Ale z krótkim komentarzem, bo inaczej po co miałbym ją wieszać tutaj? Wystarczyłoby opublikować w spotifajach.

Problem z ukazującym się dzisiaj albumem grupy ALGIERS The Underside of Power (Matador, 7/10) jest dość tradycyjny – pierwszy singiel był najlepszy. Cały album – rozwinięcie formuły R&B i nowoczesnego blues-rocka, granego w chropawej formule i produkowanego z dziką gęstością – coś jakby Depeche Mode obudzili się w skórze TV On the Radio i zaczęli się rzucać po studiu jak James Brown. Jeśli nie znacie poprzedniej płyty, to warto. Zresztą warto pewnie tak czy inaczej, a powyższego utworu posłuchać wręcz trzeba.

Problem z CIGARETTES AFTER SEX i ich płytą zatytułowaną uparcie Cigarettes After Sex (Partisan 6/10) polega na tym, że najlepszy singiel ukazał się jeszcze w zeszłym roku, a zespół – łączący wpływy rozmarzonej grupy Mazzy Star, beznamiętny dystans Lany Del Rey i klimat Twin Peaks – walory użytkowe swojej powolnej muzyki tłumaczy nazwą. To w sumie idealna streamingowa tapeta dźwiękowa, bo można z góry założyć, że po tym utworze – który w dodatku płytę otwiera – nie wydarzy się nic więcej. I będzie to założenie słuszne. A poza tym tytuł i nazwa zastępują zasadniczo nawet nazwę playlisty. Intrygujący jest oczywiście androgyniczny głos wokalisty, ale czy to wystarczy na wyższą ocenę niż szóstka? Moim zdaniem można by na takich płytach wykładać filozofię szóstek, które – jeśli je zgrać z odpowiednio przyjemną sytuacją – mogą się okazać milsze niż słuchane w trudnych warunkach ósemki. Zabawne wydało mi się to, że ktoś (klip wyżej) zadał sobie trud, by stworzyć utwór K. w wersji „długiej” (co oznacza de facto trzykrotne powtórzenie utworu). Być może czas trwania oryginału odpowiadał bardziej tej pierwszej niż tej drugiej czynności sygnalizowanej w nazwie grupy.

Problem z KEVINEM MORBYM mam taki, że moje ulubione nagranie z jego nowej płyty City Music (Dead Oceans 6/10) musicie sobie znaleźć sami na spotifajach. Nosi banalny tytuł Dry Your Eyes i jest typową łzawą balladą. Ale jeśli ktoś myślał, że płyta Morby’ego przyniesie w końcu coś nietypowego, może się zawieść. To drugi problem – dla mnie ten album był nawet sporym zawodem po Singing Saw (moja entuzjastyczna recenzja tutaj). Ale już to sobie wytłumaczyłem stałą tendencją: najpierw (Harlem River, Still Life) widzicie młodego artystę, który wchodzi na rynek z pakietem dobrych, choć znanych inspiracji: Dylan, Cohen i Reed. Później przychodzi płyta (to właśnie Singing Saw), na której genialnie wykorzystuje dobre, choć znane inspiracje: Dylan, Cohen i Reed. A na końcu ukazuje się City Blues, które pokazuje, że autor nie potrafi wyjść poza krąg dobrych, choć znanych inspiracji: Dylan, Cohen i Reed. Niby na końcu jest więcej Reeda niż Cohena, ale Dylan w normie. Niemniej jednak w Dry Your Eyes, w tym sucho nagranym wokalu w prawym kanale coś jest – coś ze zgrzebności starego Can, co mi przypomina, że na rynku pojawił się zestaw singli Can i pewnie coś na ten temat niebawem. Trzeba też wybrać coś na środową noc do HCH, bo przesyłka już przyszła.

Samo się nie przesłucha.