Wymijająca odpowiedź

Jedni mówią ładnie, inni brzydko. Jedni mądrze, inni głupio. W wypadku Fleet Foxes ładny i mądry jest już sam muzyczny alfabet, czyli to, z czego budują swoje utwory. Mocne akordy grane na dwunastostrunowej gitarze – od razu przenoszące słuchacza w rejony między bogato aranżowanym folkiem a prog rockiem. Starannie modulowane i świetnie intonowane wokale. Kapitalne harmonie chórków. Różnorodność brzmieniowa (bo czego tu nie ma – koto, shamisen, harmonika szklana itd.). Świetne aranżacje smyczkowe, wcześniej niespotykane w tej skali w nagraniach FF. Utwór Mearcstapa ratują wręcz te subtelne smyczki. A wreszcie skala dynamiczna, trochę wprawdzie spłaszczona przez kompresję, ale jednak zaskakująca nas już w otwierającym album utworze I Am All That I Need. Niezwykłe skupienie na detalach – włącznie z drobiazgami typu kilka taktów z utworu Mulatu Astatke na końcu On Another Ocean (January/June) albo temat z White Winter Hymnal w końcówce pierwszej kompozycji na płycie. To wszystko wywoływać powinno wrażenie, że jest bardzo dobrze.

Teraz ten alfabet trzeba jednak ułożyć w kompozycje. A te bywają momentami nieco amorficzne, może po prostu przekombinowane, z tematami marzycielsko-melancholijnymi aż do przesady. Odwołują się w konstrukcji – co pewnie ryzykowne, ale w tym wypadku wykonane zręcznie – do artrockowych suit. Sygnalizują długie dni spędzone w studiu na cyzelowaniu wspomnianych wyżej detali w sposób, który źle wpływa na spontaniczność i emocjonalność przekazu. Są też w większości dość monotonne, jak gdyby rodzaj przemęczenia, albo nawet lekkiej depresji miał się przenieść na słuchacza. A odejście Josha Tillmana (Father John Misty), przy moim dystansie do jego osoby, oznacza jednak lekką zmianę wrażliwości – Crack-Up to także najpoważniejsza, najmocniej przesycona smutkiem płyta FF (Tillman był – na co już kiedyś zwracałem uwagę, opisując koncert tej grupy, rozweselającym mistrzem ceremonii). A jeśli już traktuje o podobnych sprawach (choćby sytuacji w USA) co ostatni album Tillmana, robi to ładniej, ale zarazem delikatniej. Crack-Up to również bezwzględny grower. Z tym że niektórym zamiast przyjemności ze słuchania w miarę upływu czasu urośnie broda. To wszystko może wywoływać wrażenie, że wcale tak dobrze nie jest.

I co? Zasadniczo to tyle. W najlepszych momentach (przypominające lekkość debiutu Kept Woman, barwą emocji kojarzące się z Radiohead Third of May / Ōdaigahara, wreszcie wspomniane już On Another Ocean) to płyta najlepsza w dyskografii FF. W najsłabszych – zestaw mocno odstający w dół od dwóch poprzednich. Reszta jest już kwestią tego, czego oczekujemy od Robina Pecknolda i jego grupy. Z całą pewnością pokazali już, że w XXI wieku da się nagrywać albumy na poziomie starych płyt Crosby, Stills & Nash czy Vana Morrisona. Sami są klasykami, choć pewnie nie powiedzieli jeszcze w tej dziedzinie ostatniego słowa. Nie dam się namówić na twierdzenie, że tym razem rzecz zrobili zupełnie inaczej, choć nie dam też sobie wmówić, że to nuda. Co zapewne prowadzi nieuchronnie do wymijającej puenty, ale i jedynego pewnego wniosku: że trzeba samemu posłuchać.

FLEET FOXES Crack-Up, Nonesuch 2017, 7/10*

*edycja oceny z początkowego 7-8/10