„Wieśniak” roku

Jako stali słuchacze współczesnych odmian muzyki zapewne zauważyliście, że bez piosenki na początku, na końcu, a czasem i pośrodku trudno dziś porządnie opowiedzieć jakąś historię. Dotyczy to w szczególności seriali. Wyobraźcie sobie Orange Is the New Black bez Reginy Spektor na wstępie. Wyobraźcie sobie Dolinę Krzemową bez tych puentujących odcinki, czasem kuriozalnych, ale zawsze chwytliwych kawałków hiphopowych, za których dobór ktoś powinien dostać osobną nagrodę Emmy. Nie mówiąc już o Twin Peaks bez Julee Cruise. Będzie bliżej miejsca, do którego zmierzam, jeśli napiszę teraz, że Gra o tron nie ma czegoś takiego (choć pojedyncze współczesne piosenki i tu się pojawiały). A gdyby miała mieć, to moja propozycja byłaby jedna: Richard Dawson, czyli bardzo nietypowy folkowy bard z Newcastle upon Tyne. Nie chodzi o to, że wygląda jak syn George’a R. R. Martina. Chodzi o to, że tylko on jest w stanie połączyć szorstką współczesność ze średniowieczną siermięgą w sposób tak poetycki i rynsztokowy zarazem. Akompaniujący sobie na połamanej i naprędce naprawionej gitarze amator, który wokalistyki uczył się na tak egzotycznych przykładach, że mógłby obsłużyć najpodlejsze lokale od Volantis po Winterfell, przy okazji dodając serii odrobinę dysonansowego uroku. A przede wszystkim – oddając, choćby i w bardziej wyszukanej artystycznie formie, ekspresję tego widowiska. Poznajcie nowy album Dawsona: Peasant, czyli Wieśniak.

Oczywiście założenie, że piosenka pomaga opowiedzieć historię jest założeniem tak starym, że spokojnie można przyjąć średniowiecze jako okres, gdy takie przenoszone z miejsca na miejsce piosenki zastępowały ludziom internet (skądinąd oryginał sagi Martina nosi tytuł Pieśń lodu i ognia). Richard Dawson wpisuje się także w tę prastarą tradycję, choć jego opowieści mają charakter dość abstrakcyjny. Co nie zmienia faktu, że gęsto utyka w nich zapachy i obrazy rodem z wieków średnich. Co zarówno wobec fantastycznych brudów Martina, jak i realnych mroków Ziemkiewicza. Zresztą w intrygujących tekstach (to jakaś masakra pod względem trudności do rozszyfrowania i liczby dziwnych słów) Dawson miesza realne z fantastycznym. Dogania przy tym, a może nawet dystansuje skomplikowaną Joannę Newsom, z którą oczywiście można porównywać ten jego swobodny balladowy styl opowieści. Bardziej jeszcze dałoby się je zestawić z utworami Sufjana Stevensa, tyle że bardziej chropowatymi, pozbawionymi polerki, rzadziej uciekającymi w kierunku elektroniki – jak w piosence Ogre na początku albumu. Nie jest to jedyny taki moment. Całą nowoczesną amerykańską pieśń folkową Dawson przenosi w bardziej uderzającą archaizmami atmosferę Albionu. Emocji nie zabraknie – poprzez Soldier i Prostitute, aż po groźny, chórem wyśpiewywaną pieśń Scientist (chórek na Paesant do kluczowa część aranżacji) i wzruszające Beggar. Intensywność tych nagrań jest niesamowita. Duża w tym zasługa Dawsona, który bez trudu przechodzi z mocnego śpiewu na pograniczu krzyku do delikatnej liryki. Z Sufjana Stevensa czy wczesnego Petera Gabriela staje się wtedy Robertem Wyattem.

Nie można też nie doceniać warstwy instrumentalnej, o czym przypominają takie fragmenty jak introdukcja Weaver. Sama gra Dawsona na gitarze jest mocno naznaczona inspiracjami muzyką wielkiego brytyjskiego improwizatora Dereka Baileya. Jeden ze stałych współpracowników Dawsona, grający na harfie Rhodri Davies, na Baileya się powoływał, a nawet zdążył z nim grać. Peasant zdaje się nie tylko wokalnie, ale i w akompaniamencie operować na krawędzi możliwości uczestników nagrania i ich instrumentów. Te gitary i perkusja za chwilę się rozpadną, struny w harfie napięte są do granic. Brzęczą. Trzeszczą. Drewno oddaje fałszywe rezonanse. Słyszałem porównania z Let England Shake PJ Harvey dotyczące tych angielskich wątków i emocjonalności. Dawson jest na pewno mniej rockowy, porusza się mimo wszystko w obrębie znacznie czystszej folkowej – czy raczej post-folkowej – formy. Pewnie jest też mniej przystępny, choć z pewnością porusza mocniej. Tę nową płytę wypełniają przy tym utwory pisane z nieco większą dyscypliną niż w wypadku poprzedniego albumu Nothing Important (moja ówczesna czołówka albumów roku), prawdopodobnie więc mamy tu jednak coś, co powinno do oryginalnego świata angielskiego barda zaprosić trochę nowej publiczności.

Nie usłyszeliśmy tego na koniec odcinka popularnego amerykańskiego show, więc punkt wyjścia nie jest tak łatwy, jak sobie to wyobrażałem na wstępie. Ale to jeden z tych mocnych, wyrazistych pod każdym względem tytułów, które część słuchaczy odrzuci na samym wstępie, a reszta pokocha (proponuję się z tym uwinąć do sierpnia, bo Dawson na Offie). Co pozwala mi postawić niezbyt kontrowersyjną diagnozę sytuacji: w wyścigu o płytę roku zameldował się nowy uczestnik. Pod dysonansami z Baileya, pod okropną okładką i mało komercyjnym tytułem Wieśniaka skrywa się album wielkiej klasy.

RICHARD DAWSON Peasant, Weird World 2017, 9/10