Wiercę się stylistycznie. Doktorze, czy to normalne?

Muszę się do czegoś przyznać: strasznie się wiercę. Najczęściej bawię się gumką recepturką albo nerwowo telegrafuję nogą. I jest mi niezmiernie miło, że Clive Thompson z „Wired” – jeden z moich ulubionych felietonistów – właśnie udzielił mi rozgrzeszenia. Pisze w najnowszym numerze (trochę przy okazji popularności wynalazków dla nerwusów: fidget spinnera i fidget cube), że różne rodzaje wiercenia się są raczej pożyteczne: zażywamy trochę ruchu, którego nie mamy zbyt wiele, do tego prawdopodobnie sprzyja koncentracji – wprawdzie tylko u wiercącego się, u innych często wręcz przeciwnie, ale jednak. Na przykład dzieciaki z ADHD mają lepsze wyniki w testach, jeśli się wiercą. Jest więc szansa, że dorośli bez ADHD, za to z dziećmi, psem, kredytem we frankach itd. też będą mieli lepsze wyniki. Thompson rzuca nawet tezę o tym, że wiercenie się powinniśmy zamienić w dobre źródło energii – już choćby zabawa komórką (charakterystyczna dla wielu osób) czy przekładanie jej z ręki do ręki powinny doładowywać baterię. Tak jak hamowanie w Priusie doładowuje akumulator. Wtedy może nawet osoby, które muszą z takimi wiercącymi się przebywać, nie miałyby problemów z wierceniem. Ja jednak tę energię wykorzystuję nieco inaczej.

Od dawna próbowałem dojść do tego, w jaki sposób na takie mimowolne ruchy wpływa ścieżka dźwiękowa. I mam wrażenie, że wiercę się niezależnie od tego, czy muzyka mi się podoba, czy nie. Być może chodzi po prostu o to, że po latach karmienia organizmu bardzo różną stylistycznie muzyką zacząłem reagować nerwowo, kiedy słucham zbyt długo tego samego stylu. Może dodatkowy zastrzyk energii daje mi właśnie przeskakiwanie z płyty na płytę? Jeśli tak, to pewnie właśnie dzięki temu znów zebrałem cały pęczek premier z ostatnich tygodni. Może coś się komuś przyda. Kolejność alfabetyczna.

CHINO AMOBI Paradiso, NON Worldwide 2017, 6/10
Krzykliwy postindustrialny kolaż dźwiękowy na bazie hip-hopu, czyli muzyka mroczna, trochę efekciarska, wyprowadzająca z emocjonalnej równowagi i przesterowana praktycznie w całości (pani realizatorka w radiu: To tak ma być, takie przesterowane?). Prywatka na złomowisku, która nagle staje się banalna jak utwór Visage, gdy robi się delikatniej, więc autor (Chinonyeelu Uchechi Amobi) wciska gaz przez prawie cały czas trwania płyty. I dla tych mocnych wrażeń warto posłuchać – obawiam się tylko, że nigdy nie w całości. Blackout mogłoby być nową czołówką serialu House of Cards. Najlepszy fragment: Eigengrau (Chilfren of Hell II) (z archiwaliów warto jeszcze sprawdzić, jak autor wyobraża sobie muzycznie Warszawę). Całość Amobi prowadzi w okolice concept albumu, przeplatając utwory różnego typu nagranymi komentarzami – i, niestety, na całość długiego albumu tych koncepcyjnych pomysłów brakuje. Nie chcę obrażać, ale Waters brzmi spójniej.

JAIMIE BRANCH Fly or Die, International Anthem 2017, 7.5/10
Nie sposób nie poruszać nogą przy rytmach tkanych przez Chada Taylora. Tkanych, bo gra Taylora, niezwykle lekka, choć zarazem gęsta, pełna dźwięcznych rimshotów, doskonale sama w sobie wypełnia przestrzeń i narzuca klimat. Znamy to z Chicago Underground Duo, Tu jest podobnie, choć powinienem pewnie zacząć od tego, że na trąbce gra nie Mazurek, tylko rekrutująca się z chicagowskiej sceny 35-latka Jaimie Branch. Znakomita technicznie i pasująca ze swoimi precyzyjną, choć mięsistą brzmieniowo kreską rysowanymi tematami. Dwójce muzyków towarzyszą Tomeka Reid na wiolonczeli (niemal jednocześnie wychodzi płyta jej zespołu Here In Now) oraz basista Jason Ajemian. Te wyskoki w melodyjne, funkujące granie, a później powroty w awangardowy chaos mogą tu ściągnąć – i słusznie – fanów Matany Roberts. To może jeszcze nie ten poziom, ale sposób myślenia podobny. Nie muszę chyba dodawać, że najładniejsza płyta w zestawie, nie tylko biorąc pod uwagę okładkę.

LINDSEY BUCKINGHAM & CHRISTINE McVIE Lindsey Buckingham & Christine McVie, LMJC 2017, 6.5/10
Podwójnie przyjemna płyta, bo pomijając powrót archaicznej, dość słodkiej, ale przy tym nieodrzucającej prostactwem melodyjności utworów tej spółki autorskiej (tudzież Buckinghama i McVie osobno), jest to bardzo przyzwoicie wyprodukowany album pop jak na standardy dzisiejszego lubiącego kompresję (ta też dość głośna, ale dość jeszcze selektywna) świata. Nie spodziewajcie się poziomu opisywanego tu niedawno Fleetwood Mac sprzed 30 lat (w On With the Show małe nawiązanie do You and I, Part II), ale McVie głosowo trzyma się bardzo dobrze i jeśli nawet te 40 minut uznacie za zasadniczo zmarnowane, to nie bez pewnej przyjemności. W każdym razie najbliżej Fleetwood Mac, jak się dało w roku 2017.

WOJCIECH GOLCZEWSKI The Signal, Data Airlines 2017, 7/10
Kolejny album poznańskiego artysty miał być rodzajem prequela zeszłorocznej płyty Reality Check, stawiającego na bardziej minimalistyczne kompozycje. I rzeczywiście, witają nas niespiesznie konstruowane motywy o dość lekkiej strukturze brzmieniowej, niosące mniej mocnych, ekspresyjnych akcentów electro, bardziej już swoisty romantyzm kosmiczny starej ery muzyki elektronicznej z jego słabością do budowania długich, pnących się ku górze melodii – bliżej w każdym razie do Korzyńskiego czy Bilińskiego niż Perturbatora. Jest w tym czasem nuta naiwności (Childhood Dream), wyróżnia się końcówka, z Vangelisowskim motywem w Superunknown (tak mógłby brzmieć podrasowany Blade Runner AD 2017) oraz długie, 12-minutowe, impresyjne 1348000 Miles, pod nieobecność orkiestry zszyte z gęstych, ziarnistych, ale zarazem szerokich syntezatorowych padów. Bez przełomu, ale jeśli ktoś jeszcze nie zna stylu Golczewskiego, zrobi to na nim duże wrażenie.

LOW ROAR Once in a Long, Long While, Low Roar 2017, 6.5/10
Zdradzę tu kolejny osobisty fakt: notatki do recenzji sporządzam stale w małych notesikach, rzadziej na osobnych kartkach, bo to się kończy źle. No i notatki robione podczas odsłuchu tej płyty diabli wzięli, tak samo jak biogram autora. Zamiast więc zasypywać was mało interesującymi faktami w rodzaju „Ciekawy gościnny występ Jófríður Ákadóttir” napiszę tylko, że Ryan Karazija to Islandczyk pudrowany, imigrant z USA, który na wyspę przyleciał po smutek i północną melodyjność, a na płycie gospodaruje nimi całkiem zręcznie, składając swoje popowe – nie wahajmy się użyć tego słowa – utwory z brzmień elektronicznych lub nakładanych na siebie, a czasem samplowanych brzmień tzw. żywych instrumentów. Ani to do końca w Thoma Yorke’a, ani w Jónsiego, czasem po amerykańsku, bliżej Kurta Vile’a czy Conora Obersta – ale spory współczynnik radiowości. Poza notatkami mam bowiem listę utworów spisanych pod kątem audycji, a tych w wypadku Low Roar naliczyłem kilka. I dla mnie również było to zaskoczenie.

JUANA MOLINA Halo, Crammed Discs 2017, 6/10
Prawie samowystarczalna argentyńska artystka, nagrywająca od lat w oryginalnym stylu – misternie dopracowanym, udziwnionym, opartym z początku na akustycznych instrumentach, a teraz głównie na ciepłych syntezatorowych barwach – prowadzi nas w okolice The Knife, Beth Orton czy Jenny Hval w wersji tropikalnej. Trochę mi się jednak przejadła. To, co parokrotnie już intrygowało, czyli połączenie płynących rytmów rodem z muzyki latynoamerykańskiej oraz elektroniki, w nadmiarze zaczyna się wydawać dość amorficzne. Na początek: In the Lassa i Cosoco.

OCTO OCTA Where Are We Going?, HNYTRX 2017, 6/10
Maya Bouldry-Morrison, amerykańska producentka muzyki klubowej, nagrała dość smaczną i różnorodną płytę z przyjemnym i nadającym się nie tylko na parkiet deep house’em. Choć to deep house z drugiej ręki, więc posłuchać warto, polecić można, ale trudno sobie wyobrazić jakiś mniej wdzięczny przedmiot oceny.

P.UNITY Mango, Astrophone 2017, 6.5/10
Bardzo porządny warszawski kolektyw (dziewięć osób) grający muzykę z okolic funku i nu-jazzu. W co bardziej zachowawczych momentach skojarzą się wam z Jamiroquai, w najlepszych (I And Thou – zdecydowanie najlepszy fragment tej płyty) – bardziej z muzyką Adriana Younge’a czy nawet Prince’a, z ciekawą wokalistyką włącznie. Bardziej otwarcie do Prince’a nawiązują w utworze tytułowym. Słabych punktów doszukiwałbym się raczej w repertuarze niż w warsztacie, na tej EP-ce zresztą repertuar ledwie zarysowali, wokół napisanych przez siebie tematów robiąc sporo sympatycznego aranżacyjnego dymu. Warto śledzić, a biorąc pod uwagę realia polskiej sceny – nawet trzeba.

PIXX The Age of Anxiety, 4AD 2017, 6/10
Bardzo młoda (21 lata), bardzo zdolna wokalistka i autorka z dobrej szkoły (słynna BRIT School). Hannah Rodgers debiutuje zestawem piosenek powracających do brytyjskiej popowej elektroniki lat 90. (patrz Saint Etienne poniżej, w sumie jedno z możliwych źródeł inspiracji) z krótkimi przebłyskami czegoś więcej – jak w Romance, ze świetnym beatem, oryginalnym chórkiem i główną melodią zwrotki w stylu Stereolab, a potem bliską Morcheeby w refrenie. Jak gdyby Pixx chciała odświeżyć brzmieniowo piosenki sprzed 20 lat. A może słuchała na Spotify bez wiedzy, że to tak dawno było?

SAINT ETIENNE Home Counties, Heavenly 2017, 6/10
Ładna, choć zarazem idealnie letnia płyta, ze wszystkimi mankamentami, ale i wszystkimi zaletami tej letniości. Taki status miał zespół kilkanaście lat temu, kiedy samemu lokowałem go gdzieś w pół drogi pomiędzy Stereolab a Moloko. Mocno zanurzony w wokalistyce lat 60. (przy czym Sarah Cracknell to wokalistka stosownie letnia), klimatach muzyki filmowej i easy listening, odnajdujący się w świecie brzmień lat 90., jak przystało na zespół kierowany przez dziennikarzy muzycznych – pod tym względem należało go pewnie uznać za rodzaj odpowiedzi na sukces Pet Shop Boys. Na Home Counties prezentują to samo wyczucie nastroju i melodii, którym popisywali się na przełomie lat 90. i 2000., na swoich najlepszych płytach. Jednocześnie jest to jednak płyta momentami mocno przestylizowana, panowie Bob Stanley i Pete Wiggs robią tu wrażenie, jak gdyby obrabowali sklep z vintage’owymi instrumentami – poza analogowymi syntezatorami mamy tu Mellotron, Hammonda i clavinet, dobrze odtworzone brzmienia gitar i sekcji dętej. Weźmy Take It All In, albo latynoski Dive rozpoczynający się jak niczym Moloko, a potem odpływający w dancingowy klimat. Ten ostatni wydaje mi się u Saint Etienne bardzo brytyjski, w czym pewnie łatwo się będzie odnaleźć wielu słuchaczom. Mnie ten album zauroczył, ale na krótko. Żona (od lat ta sama, dobrze pamięta lata 90. w muzyce) paroma cierpkimi uwagami stanowczo zepsuła mi dalsze słuchanie. Ale nie napiszę, jakie to były uwagi. Po pierwsze, może sama będzie chciała kiedyś założyć blog. Po drugie – to już by było o jeden osobisty wtręt za dużo.