Nie ufaj nikomu przed sześćdziesiątką

W trakcie jeszcze jednej dyskusji o Sierżancie Pieprzu podczas Ogrodów Polityki w Elblągu padło pytanie, czy młodzież ma teraz nową muzykę o podobnej społecznej sile rażenia, co tamta w roku 1967. I jakkolwiek głupio się na takie pytania odpowiada, gdy się już nie jest młodzieżą, pomyślałem, że może całą tę ożywczą młodzieżowość lat 60. – kiedy ukuto słynne hasło Nie ufaj nikomu po trzydziestce, a w biznesie rodzącej się sceny rockowej trudno było wskazać kogoś powyżej tej bariery – w dzisiejszych czasach retromanii zastąpiło szukanie autorytetów wśród starzejących się lub wręcz odchodzących muzyków. Tak się składa, że to samo pokolenie, które budowało świat „muzyki młodzieżowej”, teraz ma do odegrania jeszcze jedną rolę: przypominać o wartościach, rozliczać się, czasem moralizować, opowiedzieć o śmierci, słabo obecnej w kulturze popularnej. Nie wiem, czy to jakaś najmocniejsza tendencja tych czasów, ale starość na pewno jest jakąś wartością. Widać to w recenzjach, ale i na listach przebojów. Pisałem parę lat temu w „Polityce” o coraz ważniejszym w muzyce rozrywkowej klubie 70-latka, od tamtej pory wydarzyło się dużo – w tym zeszłoroczne pożegnania Bowiego i Cohena. W tym roku Willie Nelson śpiewa Still Not Dead, a Waters patrzy na świat trochę z tej dawnej, idealistycznej perspektywy, upominając Thoma Yorke’a w sprawach zasadniczych. Wszystko zaczęło się – mam wrażenie – od długiego, wieloletniego eksperymentu Ricka Rubina z przywracaniem do powszechnej świadomości Johnny’ego Casha. A teraz, od dwudziestu czterech godzin, mieści się w tym również i to:

Piękne potwierdzenie trafności literackiego Nobla, nieprawdaż?

Johnny Cash jest głównym bohaterem ukazującej się dziś płyty duetu New Cage, nagranej przez gitarzystę Bartka Tycińskiego (Mitcha i członka kapel związanych z Lado ABC) oraz Joannę Halszkę Sokołowską. Ta ostatnia to jedna z tych wokalistek, które mogłyby śpiewać książkę telefoniczną z interesującym skutkiem, bo parokrotnie imponowała, znajdując klucz do interpretacji jakiejś muzyki (że wspomnę jej wersję Winterreise Schuberta). Przy okazji dysponuje niezłą skalę, więc piosenek Casha – a zaczyna się tu wszystko od przebojów I Walk the Line i Ring of Fire nie wyprowadza całkiem z męskich rejestrów, dodając tylko tu i ówdzie zaskakujące elementy (choćby chórki w drugim z tych utworów). Rzadko chyba – jeśli w ogóle – rozstający się z telecasterem (i słusznie!) Tyciński jest tu bardziej w strefie komfortu. Ewidentnie lubi takie tradycyjne, blues- i country-rockowe granie, momentami traktując ten amerykański prowincjonalizm jak fetysz, eksponując każde tremolo, wybrzmienia delikatnie przesterowanych akordów. Stosunkowo przewidywalny początek płyty nie zapowiada jednak do końca tego, co się tu będzie działo.

Kulminacyjny moment tej płyty to oczywiście First Time Ever I Saw Your Face, też wykonywane kiedyś przez Casha – najdziwniejsze, ale być może też najładniejsze 10 minut w polskiej muzyce w tym roku. Marzycielsko-psychodeliczny utwór z tyleż prostą, co niemożliwą do wyjęcia partią klarnetu basowego Tomasza Dudy (gości jest na całej płycie więcej, także Moretti, Pękala i Zemler), roztapiający się w bezczasowym stuporze. W równie psychodelicznym kierunku New Cage idą w Ain’t No Grave, pieśni gospel śpiewanej przez Casha pod koniec życia, a tutaj w głównej linii wokalnej zbliżającej się raczej do młodzieńczej ekspresji Casha i jego konkurencji z Sun Records z Memphis. Sokołowska nie śpiewa bynajmniej po męsku, nie małpuje Casha czy Presleya, ale echo tego tonu z czasów podboju Ameryki przez rockabilly i country się pojawia. Tu wraca punkt wyjścia autorów, którzy zapowiadając album pisali: Ktoś kiedyś powiedział, że nie powinna tych piosenek śpiewać kobieta. Postanowiliśmy sprawdzić, co się wtedy stanie.

Zatopione w sprzężeniach, przewrotnie ponure i brudne You Are My Sunshine kończy część poświęconą Cashowi. Dalej mamy już własne kompozycje Tycińskiego i Sokołowskiej, w których słychać choćby echa formacji Slalom, a zarazem rozbiór tego pozostającego inspiracją wszechświata Casha na dwie części – bo spojrzenia na własne utwory obu tworzących New Cage postaci są dość odmienne. Tu przekonuje szczególnie końcówka płyty, z balladowym Nothing i ejtisowo-gotyckim No Heart. I te windują z powrotem ocenę całego albumu, który nie należy do płyt równych, za to momentami – szczególnie gdy starcza turbodoładowania wynikającego z tych inspiracji starą piosenką – wznosi się na poziom zarezerwowany dla klasyków.

NEW CAGE Wszystko jutro, Lado ABC 2017, 7-8/10

Na nowej płycie Hugo Race’a nagranej z włoskim harmonijkarzem (i artystą wizualnym) Michelangelo Russo znajdziemy repertuar innego nieżyjącego mistrza – bluesmana Johna Lee Hookera. Tyle że uproszczony rytmicznie i podszyty elektroniką, a przy tym rozciągnięty, nawet zwolniony. Niezłą paralelą mógłby tu być stary znajomy Race’a, Nick Cave, grający z formacją Earth. Zamrożone frazy z Hookera wydają się tu zupełnie wydarte z codziennego kontekstu i brzmią – już choćby w rozpoczynającym całość Hobo Blues – niczym jakaś muzyka o mistycznej, religijnej sile. Znalazłem w tym jakieś skojarzenie z New Cage, więc postanowiłem przy okazji tego wpisu odnotować również ukazanie się John Lee Hooker’w World Today. Mimo że nie nabrałem do tego albumu jakiegoś czołobitnego stosunku, wydaje mi się bardzo ciekawą muzyką tła o dość niezwykłym klimacie. Przy uważniejszym słuchaniu uderza jednostajność tego albumu. Ale będzie on miał swoich zwolenników. Mam chwilami wrażenie, że słychać tu nawet specyficzny flow sesji nagraniowych odbywających się dzień i noc. Jeśli ktoś potrzebuje ścieżki dźwiękowej do czegoś, co zamierza wykonywać przez 24 godziny non-stop, może to być wybór idealny.

HUGO RACE & MICHELANGELO RUSSO John Lee Hooker’w World Today, Gusstaff 2017, 6/10