Nawet na szczycie można przyzwoicie

[EDIT: Nie chciałbym, by ktokolwiek czytał ten tekst bez wiedzy, że Maryla Rodowicz ostatecznie zrezygnowała z występu, co wydarzyło się już wiele godzin po publikacji wpisu – to będzie jeszcze dziwniejsze Opole niż się zapowiadało, czuję, że Ryszard „Bo tak się tu złożyło, że mamy dobry rząd” Makowski pakuje walizki]
Myślałem, że w tym roku już nie będzie gorąco przed lipcem, tymczasem nadchodzący festiwal w Opolu (czerwiec, jak zwykle) podniósł i temperaturę, i ciśnienie. Bo na przykład: nie spodziewałem się sensacji po jubileuszu Maryli Rodowicz, tymczasem może to być najbardziej sensacyjny benefis w historii Opola, podczas którego jubilatka sama sobie zagra, zaśpiewa bez towarzystwa innych gwiazd (które się wykruszają), sama wręczy kwiaty (chyba że gdzieś w pobliżu będzie prezes Kurski, bo są dowody, że się lubią – zdjęcia), a być może nawet – sądząc po przyjęciu w internecie rozgrywającej się właśnie Maryla Gate – sama na koniec zaklaszcze. Atmosfera w stolicy polskiej piosenki też nie wydaje się prosta, o czym świadczy fakt przedrukowania mojego wpisu o discopolonizacji Polski w tamtejszym „Muzycznym Informatorze Culturalnym”. Linkuję nie dlatego, że nie znacie mojego tekstu o wchodzącym na telewizyjne salony disco polo, tylko dlatego, że to ciekawa gazeta tak poza tym. Samą sytuację z Marylą, która poszła zrobić sobie słit focię z prezesem TVP i zapytać go, czy aby na pewno wpisał Kayah na listę (miała występować na jej jubileuszu, ostatecznie zrezygnowała po doniesieniach o medialnym zapisie na nią związanym z zaangażowaniem w KOD i Czarny Protest), czy jednak na czarną listę, warto jednak krótko skomentować. Właściwie najlepiej zrobiła to Katarzyna Nosowska, która po całej aferze też zrezygnowała z występu:

W pewnym sensie krótkie oświadczenie Nosowskiej załatwia sprawę – jest w nim coś niezwykle prostego, odnoszącego się do podstaw doświadczenia, jakim jest muzyka popularna. Mają być równe szanse. Ma nie być podziałów na lepszych i gorszych (przeciwko nim notabene protestowała Kayah). Jesteśmy na urodzinach – zaproszeni wchodzą. To subtelne odwołanie się do wartości robi wrażenie. Można się było wzburzyć już na to, że się będzie przed Pietrzakiem albo po Pietrzaku (główny opolski bohater w tym roku, obok Rodowicz i Piaska), ale napisać, że się nie przyjedzie na festiwal, gdzie niemile widziani są inni, i w geście solidarności z wyrzucaną zejść z afisza – trudno tego nie szanować. Trudno też się spodziewać, że po gestach Kayah i Nosowskiej – artystek o ugruntowanej pozycji, na które środowisko się ogląda – nie przyjdzie jakiś kolejny. Cały festiwal nie zapowiada się przy tym powalająco, współpraca TVP z miastem ewidentnie nie układa się lekko. Co zatem z tego wynika?

Pisałem na początku rządów ministra Glińskiego o jego przywiązaniu do idei „podnoszenia” kultury popularnej. I o tym, że wobec protestów elit najłatwiej będzie rządowi Beaty Szydło postawić na komercyjne kino historyczne, najlepiej wojenne, i gładką konwencję w piosenkach, ewentualnie hip-hop. Że – najogólniej rzecz ujmując – kultura popularna jest największą nadzieją tej opowieści o Polsce, którą aktualna władza proponuje. Okazuje się, że gdy już wszystko w tej dziedzinie szło nieźle i wyglądało coraz lepiej, alians z popkulturą, teoretycznie łatwą do okiełznania, bo w pewnej mierze zależną wciąż od dużych mediów, też się sypie.

Jak już pewnie zauważyliście, raz na jakiś czas staram się coś tu podpowiedzieć ministrowi kultury. Tym razem dedykuję mu dawny hit zmarłego przed rokiem Merle’a Haggarda. To taki bardzo ważny wokalista i gitarzysta country, gatunku mało może u nas poważanego, ale mającego na koncie fantastyczne piosenki. I kilku artystów takich jak Johnny Cash, Willie Nelson czy właśnie Haggard, którzy wynieśli – a nawet „podnieśli”, żeby tak zacytować – tę sztukę pisania piosenek całkiem wysoko. Ten przebój nosi tytuł I’m Always On a Mountain When I Fall i jest opowieścią o człowieku, któremu już-już wydaje się, że odniósł sukces, już-już osiągnął prawie sam szczyt, gdy nagle coś się sypie i spada w dół. Bohater jest więc prawie-zwycięzcą, ale co chwila musi wracać na start: A porażka nie byłaby tak całkiem do kitu / Gdybym przed upadkiem nie stał tak blisko szczytu – śpiewa Haggard. Losing wouldn’t be so bad at all / But I’m always on a mountain when I fall.

Na swojej najnowszej płycie Best Troubadour Bonnie ‚Prince’ Billy – jedna z najwybitniejszych postaci alt-country, które stara się odcedzić z country to, co było w nim najlepsze – nagrał tylko piosenki z repertuaru Merle’a Haggarda. To, co robi tu z klasykiem I’m Always On a Mountain When I Fall, eksponując i rozdmuchując jak żar w ognisku tę szczyptę soulu, właściwie nawet funku w piosence o życiowych klęskach, które następują, gdy człowiek się już wita z sukcesem, jest doprawdy wyjątkowe. To również kwestia ciepłego wokalu – soulowy czynnik słychać również w I Always Get Lucky With You, mimo tej klasycznej country’owej aranżacji, ze skrzypcami i gitarą. I jeszcze w paru innych miejscach.

Bonnie nagrywa płyty dobre i rewelacyjne. Ta w całości sytuuje się niby bliżej tych pierwszych, ale ma kilka rewelacyjnych momentów – takich jak Leonard (z cichym bohaterem w postaci stałego współpracownika BPB, Matta Sweeneya) – albo przesycone melancholią Some of Us Fly, znów genialnie śpiewane, w duecie z Nualą Kennedy, które też opowiada o upadaniu, nie będę już próbował tłumaczyć:

Some squander life
Some turn it around
Some look to the sky
But they can’t leave the ground
Some reach for the stars
When there already tall
Some of us fly but all of us fall

Nuala Kennedy jest członkinią Bonafide United Musicians, formacji, która zabezpieczyła pełne życia tło aranżacyjne tej płyty, z mnóstwem akustycznych brzmień, rzuconych lekko i bezpretensjonalnie, z knajpianym zawodzeniem saksofonu, brzdąkaniem banjo i tak dalej. Włącznie ze stałymi kompanami BPB (jest też Emmett Kelly w jednym utworze) robi to całkiem wielobarwną, choć zarazem kameralnie rozłożoną w przestrzeni produkcję, która znów wyciska z klasyków country więcej niż Zenek Martyniuk z jednego dnia trasy koncertowej.

Powiecie teraz, że szukałem długo (czyli 24 godziny) tematu rzadziej klikanego niż dominujący w tym tygodniu, także w poprzednim wpisie, jazz. I mam. Jest nim country. Musimy sobie jakoś z tym finałem tygodnia poradzić – i ja, i wy. Dobrze by było, gdybyśmy sobie poradzili lepiej niż prezes Kurski z Opolem.

BONNIE ‚PRINCE’ BILLY Best Troubadour, Drag City 2017, 7/10