Goryle we mgle 3D

Ponieważ brytyjscy dziennikarze, którzy dostali nowy materiał Gorillaz przed premierą, napisali już (w większości), jak jest udany, jako sfrustrowany polski pismak wożący ze sobą płytę ledwie od momentu premiery, odpiszę, że nie mają racji. Ale napiszę to bez satysfakcji, bo bardzo lubię rysunkowe postaci, także w wersji animowanej, do wersji 360/VR też nic nie mam, choć trzeba na wstępie powiedzieć jedno: wydaje mi się, że Damon Albarn i Jamie Hewlett chcieliby chyba z Gorillaz zrobić twarze VR na podobnej zasadzie, na jakiej James Cameron zrobił z Avatara symbol 3D, a Wachowscy z Matrixa zrobili płytę testową kina domowego. Jeśli chodzi o goryle, jestem w temacie: długi weekend spędziłem oglądając zwierzęta w zoo (i gitarzystów bijących rekord Guinnessa – nieskutecznie) we Wrocławiu. A zawód, jaki sprawiło mi Humanz, porównywalny jest z tym, co poczułem, szukając kiedyś w filmie Goryle we mgle tej samej Sigourney Weaver znanej mi z dwóch (wówczas) filmów o Obcych. Pomijając The Fall, jest to najsłabszy album Gorillaz.

Podstawowy problem z dzisiejszym obliczem grupy jest taki, że (przykro mi tym bardziej, że wiele osób czeka na tę inkarnację, bo w jakiejś postaci mają w czerwcu trafić do Polski) straciła swoje pierwotne zalety. A zasadniczo dwie z nich. Po pierwsze, naturalnie wytraciła spontaniczną lekkość i zaskoczenie, jakie niosła prawie 20 lat temu, gdy wyglądała na irracjonalny, dziecięcy kaprys na boku lidera grupy Blur w szczycie popularności jego głównej formacji. Po drugie, sygnalizowała wtedy bezczelność robienia rzeczy, które nie przeszłyby nawet w stopniowo zmieniającym się Blur. I to prysło. Po części w sposób naturalny. Dziś już nikt by się szczególnie nie zdziwił, gdyby Blur nagrali taką płytę. Przy wszystkich proporcjach to jak z solową Nosowską, która długo była światem bardzo dalekim od Hey, a w ostatnich latach oba szyldy stały się stosunkowo bliskie. Ale jest niestety na Humanz element marketingu – wygładzone, taneczne beaty towarzyszą lekkiemu niepokojowi związanemu z sytuacją na świecie (głównie w interludiach) i równie wielkiej co na Plastic Beach paradzie gości, która potęguje wrażenie, że album jest niespójną, składankową superprodukcją.

Dlaczego czepiam się tego teraz, a nie na Demon Days czy Plastic Beach? Niech za ilustrację problemu służy Momentz z De La Soul (to powrót w roli gości) – nieprzekonująca kompozycja powieszona na ogłuszającym beacie techno, do której podkręcenia syntezatorowymi brzmieniami zaproszono kogo? Jeana-Michela Jarre’a. I ten (jeśli przejść do porządku dziennego nad jego tanizną, to na swój sposób zabawny fragment) gra motyw, który jest żywcem wyjęty z Enola Gay O.M.D. Ściągnąć Jarre’a, by dostać O.M.D. – dobre. A to wszystko na sesji, której efekt rozpada się stylistycznie na kilka kawałków. Francuski klawiszowiec pojawia się zresztą później w We Got the Power, nie wnosząc nic szczególnego. Podobnie jak Graham Coxon, którego gitarową partię w Submission trudno uznać za szczególnie ważną dla tego nagrania. Jednego z najgorszych, w jakich w ostatnim czasie pojawił się wszędobylski – i świetny – Danny Brown.

Zdecydowanie lepiej wypada Vince Staples w Ascension, jednym z lepszych utworów na płycie. I Mavis Staples w – również singlowym – utworze Let Me Out. Grace Jones bardziej wprowadza klimat niż czaruje w Charger, który lepiej by się nadawał jako beat dla Browna. W Sex Murder Party najmocniej chyba słychać ducha starego Gorillaz. Kuriozalny jest za to Strobelite z Pevenem Everettem zaraz na wstępie – brzmi jak przestarzały numer Jamiroquai, co jednak dla Albarna nie jest dobrym sygnałem. Niezłe, ale nie rozwinięte z refrenu w piosenkę, końcowe We Got the Power i wcześniejsze Busted and Blue mogłyby – a może nawet powinny – być utworami Blur. Wyróżnia się jeszcze – przedziwnym, choć zarazem mocnym klimatem groteski politycznej – Hallelujah Money z Benjaminem Clementine’em, fragment udostępniony przez Gorillaz z pewnym wyprzedzeniem.

Moim zdaniem Albarn na płycie, której okładka przetwarza w 3D motyw z Demon Days (a przy okazji – z The Best Of Blur), przy czym Murdoc gra rolę Noela Gallaghera (ten występuje na płycie!), a Noodles – Björk, chwilowo zagubił się w tym tłumie i stracił wyczucie pozwalające mu pisać dla Gorillaz ostentacyjnie przebojowe, a przy tym lekkie, niewymuszone piosenki. Trochę tak jak z tymi bijącymi Gitarowy Rekord Guinnessa w zakresie popularności wirtualnego zespołu – niby trudno sobie wyobrazić piękniejsze i bardziej spontaniczne święto gitary, a zarazem mam dość tego instrumentu na wiele tygodni. Bo to przecież już każdorazowo próba zinstytucjonalizowana, a przy tym miejski festyn i doprowadzający do przesytu tłum przepychających się mistrzów gitary na scenie. Coś takiego zalęgło się i w przedsięwzięciu, które było kiedyś pontonem ratunkowym Albarna pozwalającym na ucieczkę ze świata gitary (i które pozwoliło mu zdobyć Rekord Guinnessa w kategorii najpopularniejszych wirtualnych zespołów). To dlatego pewnie wychwyciłem na nowej płycie element kalkulacji, tak obcy Gorillaz. The Archies, pradziadkowie Gorillaz, może i byli od początku bardziej komercyjni, ale nie przeżyli tylu lat na rynku. Animowany cyrk Damona Albarna, choć w doborowym towarzystwie, zmęczył się mocno. Może w 360 stopniach i 3D, ale błądzi we mgle.

GORILLAZ Humanz, Parlophone 2017, 6/10