Cisza obudziła mnie

Z tą płytą Piernikowskiego jak to w życiu – raz się podoba bardzo, innym razem coś w niej uwiera. Czasem zależy to po prostu od okoliczności, bo to muzyka, której nastrój bywa nie tyle zaraźliwy, co wręcz oblepiający. Czasem uwiera to, że teksty ciężko zrozumieć – Wojciech Bąkowski przy podobnej konwencji muzycznej bywał bardziej precyzyjny. Ale dziś to Robert Piernikowski nagrał płytę, która, choćby i niszowa, opowiada coś o świecie, zamyka w muzyce jakiś rodzaj emocji, które potrafią się do człowieka przykleić na polskiej ulicy. A ponieważ cały wczorajszy dzień spędziłem na czytaniu i rozmowach o dorobku zmarłego kolegi i mentora, który wszędzie wypatrywał jakiejś wizji współczesnej Polski, nie mogę tego nie docenić. Skoro był nieustannie ciekaw wszystkiego, co takie sensy niesie, to płyta No Fun, która oficjalną premierę ma dziś, zainteresowałaby go na pewno.

Grzegorz Ciechowski deklarował, że chce zasypiać w niej i budzić się. Piernikowski nie do końca wie, gdzie zasnął, ale na pewno się w Polsce obudził. W snutą w pierwszej osobie opowieść wciąga tu idealna pierwsza zwrotka: Rano, rano, rano, rano / Cisza obudziła mnie / Co się działo / Pamiętam niewyraźnie. Cała płyta, zwarta i złożona z utworów przechodzących w siebie gładko jak na mikstejpie, ma klimat trudnej niedzieli po wybuchowej nocy w dzielnicy z wielkiej płyty. Trochę odstrasza ponurym, dresiarskim klimatem, z drugiej – wciąga obrazkami z tu i teraz. Trzeba by już na tym etapie machnąć popularnym ostatnio na tym blogu słowem „beznadzieja”, bo tutaj banalne sytuacje sygnalizują problemy (Nie gra w gry / Martwię się – ze znakomitego skądinąd Martwię się z refrenem jak litania) i frustrują drobne fakty (Za kawę każą płacić dziesięć albo więcej). Czy to jest niszowy świat muzycznie i nieprzystępny lirycznie? Niekoniecznie. Ani teksty, ani muzyka nie stawiają teoretycznie wielkiej bariery, bo elementy, z których klei album Piernikowski, są rozpoznawalne. Problemy z jej odbiorem zasadniczo mogą być dwa.

Główny problem odbioru No Fun to fakt, że wyrafinowania i kunsztu trzeba tu szukać w sferach powszechnie uważanych za banalne lub nawet szkaradne. Czyli, mówiąc najogólniej – że jako producent nie uprawia działalności usługowej, tylko robi sztukę. A sztuka w dzisiejszej muzyce rozrywkowej to trudny temat, bo często zainteresowanie tą dziedziną kończy się w momencie, gdy ktoś zadaje pytanie o hity i motywy, które można zanucić za kierownicą. Wtedy to, co przyjęlibyśmy z entuzjazmem w galerii, staje się elementem nieakceptowanym. Piszę to znów z myślą o tym tzw. szerokim odbiorcy kultury. Bo miłośnicy sceny alternatywnej czy nawet hip-hopu docenią bez większego problemu to, w jak imponujący sposób autor konstruuje beaty: z jednej strony z elementów posępnych, nowofalowych i rodem ze sceny opisywanej dziś terminem minimal synth, z drugiej – z przesłodzonych, tandetnych, ale fascynujących barw z okolic New Age. Mistrzowsko wykorzystuje syntetyczne tomy perkusyjne (Trwamy). Kreuje pogrzebową wersję Papa Dance pogrążonych w klinicznej depresji (Koniec lata). Kapitana Nemo ze zwalniającej taśmy magnetofonowej albo z rozstrajającym się syntezatorem (Bunin).

Drugi problem to ton, w którym deklamowane są kolejne wersy No Fun. Tu znów to samo, co komentowano by z zachwytem obejrzane podczas wystawy Późna polskość w CSW (swoją drogą – warta uwagi wystawa z wątkami muzycznymi, m.in. Bartosz Zaskórski) albo przeczytane na kartach Wojny polsko-ruskiej…, w muzyce może drażnić. Ale Piernikowskiego broni przyzwoita klasa krótkich i lakonicznych tekstów. A jeśli płyta nie odstaje mocno od poziomu literackiego takiej na przykład Doroty Masłowskiej i przy tym brzmi tak, jak Masłowska w wydaniu muzycznym brzmieć tak naprawdę powinna (Swoją drogą duet Masłowska/Piernikowski? Mógłbym to sobie wyobrazić), to może nawet te nieustanne i nieuchronne porównania z Bąkowskim można odłożyć na bok i przyznać Piernikowskiemu najwyższą notę, jaką dotąd otrzymał na tym blogu.

PIERNIKOWSKI No Fun, Latarnia 2017, 8/10