Złe wiadomości i dobre płyty

Złe wiadomości są takie, że zmarnowałem dziś rano 4’24, słuchając nowej piosenki Lany Del Rey. I że nie dojadę na rozpoczynający się dziś Spring Break ze względów obiektywnych (nie chodzi o ten odsłuch Lany). Wszystkim śledzącym tę imprezę życzę jednak, żeby jak najlepiej się bawili na koncercie wykonawcy, którego jak najgorzej znają. Równie niedobre są wieści, że z tych samych powodów (czyli, jak już ustaliłem, bez związku z Laną) prawdopodobnie nie trafię również na rozpoczynający się dziś Lublin Jazz Festival ze świetną obsadą zagraniczną (Louis Moholo-Moholo, do tego David Virelles w kwartecie Chrisa Pottera i jeszcze grupa Melt Yourself Down) i obiecującymi projektami polsko-skandynawskimi. Ale chętnie posłucham, jak było. Za to będę mógł dziś współprowadzić audycję w radiowej Dwójce (godz. 23.05), której bohaterem będzie zmarły niedawno Mika Vainio, połowa duetu Pan Sonic. Choć oczywiście fakt, że zmarł Vainio – podobnie jak dwaj inni bardzo ważni muzycy, Bruce Langhorne i Allan Holdsworth – też jest złą wiadomością. Dobrego newsa, który dziś się pojawił, zapewne już znacie: Gorillaz dwukrotnie wystąpią w Polsce. Poza tym dziś dwie zdecydowanie dobre płyty, których ukrytym bohaterem będzie inny nieżyjący już muzyk – Jaki Liebezeit.

Po pierwsze, Joshua Abrams ze swoim Natural Information Society. Tej płyty warto posłuchać po opisywanym wczoraj Actress, żeby zrozumieć, na czym polirytmia polega. Od pierwszych minut Maroon Dune cały ten siedmioosobowy zespół jest jednym wielkim organizmem rytmicznym na ćwiczeniach – album Simultonality powstał tym razem w efekcie wspólnego grania podczas trasy koncertowej, nawet jeśli nie jest albumem koncertowym sensu stricto. Żeby wytłumaczyć, czym jest sama formacja, trzeba sobie przypomnieć drogę Abramsa: wykształconego w Filadelfii kontrabasisty, który grał we wczesnym składzie grupy The Roots, później poszedł w jazz, a wreszcie założył w Chicago ciekawą i niedocenioną formację gatunkowego pogranicza Town and Country. A wreszcie, zafascynowany transową muzyką północnej Afryki, zaczął grać na trzystrunowym marokańskim guimbri – tę stronę jego działań polska publiczność zna zresztą z koncertów.

„Naturalność” jest dla Abramsa słowem kluczowym od lat. Właściwie przyświecała już działaniom Town and Country, grającego raz zapętlający się folk, innym razem dronową muzykę inspirowaną działaniami elektroników. Ale zawsze na tradycyjnych instrumentach. W dość zresztą podobnym składzie co w Natural Information Society, tyle że ten ostatni jest potężniejszy, bardziej skoncentrowany na pulsacji rytmicznej i zdecydowanie idzie w stronę nierockowej psychodelii. Simultonality nie jest może idealnym obrazem tego grania, bo dużo na tej płycie spontaniczności, a więc i wkrada się także przypadkowość (słabszy Ophiuchus). Zarazem jednak objawia się tu również czysty transowy geniusz i są fragmenty należące do najlepszych nagrań NIS w ogóle.

Moment hołdu dla Jakiego Liebezeita przychodzi w najlepszym na płycie utworze Sideways Fall, w którym mozaika nakładających się na siebie motywów rytmicznych przeistacza się w końcu w groove perkusyjny (grają Michael Avery i Frank Rosaly) wypisz wymaluj rodem z nagrań Can. Właściwie to nawet wprost nawiązujący do słynnego utworu Vitamin C. To jedno z lepszych nagrań, jakie w ogóle w tym roku słyszałem. A za chwilę w końcowym 2128 1/2 jesteśmy już w świecie spiritual jazzu, co powinno się spodobać tym wszystkim, którzy rzucili się ostatnio, by słuchać nowego singla Kamasiego Washingtona. Swoją drogą druga z dzisiejszych płyt to również coś dla nich.

JOSHUA ABRAMS & NATURAL INFORMATION SOCIETY Simultonality, Eremite/Tak:til 2017, 8/10

O ile po Abramsie spodziewałem się wszystkiego, to trio Yorkston/Thorne/Khan jest dla mnie rosnącym zaskoczeniem. Gdy szkocki folkowiec James Yorkston, jazzman i były członek Lamb Jon Thorne (może po trosze brytyjski odpowiednik Abramsa?) oraz młody indyjski wirtuoz sarangi Suhail Yusuf Khan zaczęli ze sobą grać, dopatrywałem się w tym nawiązań do okresu fascynacji muzyką Nusrata Fateh Ali Khana w Europie. No i kontynuacji wschodnich wycieczek brytyjskiego folku. Również w tym wypadku jednak wspólne koncerty zahartowały zespół, który na płycie numer dwa wydaje się bardziej pewny i osiąga znakomity efekt, w którym te trzy artystyczne światy są już lepiej zszyte i w bardziej naturalny sposób się przenikają. To już nie jakaś sezonowa sytuacja. To żyje.

Żeby to coś docenić, potrzebna jest jednak – jak przy płytach Abramsa – odrobina czasu i cierpliwości. Album Neuk Wight Delhi All-Stars rozkręca się dość powoli, w okolicach False True Piya nabierając stopniowo rozpędu i urzekając przestrzennością, która w dzisiejszej muzyce popularnej jest raczej deficytowym towarem. Egzotyczna wielobarwność połączona jest tu z prostotą, bo każdy z instrumentów snuje swój wątek, łatwy do wychwycenia i oddzielenia od innych. Repertuar jest zbudowany podobnie co poprzednio: od tradycyjnych pieśni folkowych przyniesionych przez Yorkstona (świetny Recruited Collier), przez ludowe utwory z Indii przywiezione przez Khana i kompozycję Thorne’a (nieco Stingowski One More Day), po utwory innych autorów (First Time Ever I Saw Your Face Ewana Macolla), po wspólne dzieło w postaci niezwykłego Halleluwah, który niby nie jest czystym coverem utworu Can, ale środkami folkowego tria zagłębia się w transowy charakter klasyka niemieckiej grupy – brak tylko Jakiego Liebezeita. Ale jego brak tak w ogóle, żeby tak zamknąć wpis klamrą złych wiadomości.

YORKSTON/THORNE/KHAN Neuk Wight Delhi All-Stars, Domino 2017, 7-8/10