Beznadziejna muzyka na beznadziejne czasy

Takie hasło marketingowe ukułem dla dużej części nowej muzyki elektronicznej – nawet nie dlatego, że tak do końca zła, tylko dlatego, że mętna – zupełnie jak czasy, w których przyszło nam żyć. Pozostawia niewiele optymizmu, raczej nie robi nadziei, jeśli chodzi o rozwój, w transie widzi już nie hedonizm – mam wrażenie – tylko sposób na przeczekanie. Najbardziej chwaleni przez prasę twórcy techno grają dziś głównie muzykę retro, co jest w pewnym sensie zaprzeczeniem istoty gatunku. I było fajne, a nawet ożywcze – przez pewien czas. Ale gdy brytyjski Actress po raz kolejny pracuje według z góry ustalonej formuły – zapętla proste rytmy automatu perkusyjnego, topi je w szumach i uzupełnia o arpeggia o lekko losowym przebiegu, tak rozsynchronizowane z rytmem, żeby sprawiać wrażenie polirytmii, dorzucając czasem kilka niezrozumiałych słów (włącznie z denerwującym w tym kontekście: Future! Future!) – to mam wrażenie, że chleb mi odbiera, bo ileż można pisać o płycie AZD bez powtarzania się bez powtarzania się bez powtarzania…

Oczywiście powtarzanie jest fundamentem tego stylu. Nie ma jednak wśród środków, jakie wykorzystuje Actress, czegoś, czego nie byłoby u Aphex Twina, wcześniej w Detroit, w Berlinie czy później u dubstepowców. Generacja Darrena Cunninghama (tak się nazywa prywatnie Actress, były piłkarz drużyny młodzieżowej West Bromwich) ogłasza śmierć muzyki zatopionej w chaosie pomysłów, często dość przypadkowych. Jako człowiek lubiący filozofować na temat własnej twórczości, ogłasza nawet tę śmierć sam, zupełnie bez ogródek, pisząc: Music is chaos. R.I.P Music. Choć właściwie już i to zawyrokował kilka lat temu na bodaj najlepszej swojej płycie zatytułowanej właśnie R.I.P. Więc wtórna jest już nawet ta diagnoza.

Faktem jest, że AZD oznacza podniesienie się po klęsce płyty Ghettoville – o której sam pisałem, że aby naprawdę ją polubić trzeba sobie wyciąć ośrodek przyjemności. Ale nie oznacza to jeszcze pełnego entuzjazmu z mojej strony. Dwa najciekawsze utwory – Dancing in the Smoke i Faure in Chrome, choć też zaszumione i pełne przypadkowości, pokazują, że ewolucją linearnie rozwijanej kompozycji coś się jeszcze da w muzyce elektronicznej osiągnąć. I dają pewne przełamanie po 30 minutach repetycji. Wyróżnia się jeszcze delikatna, oparta na lekko rozstrajających się analogach miniatura Falling Rizlas. Wcześniej mamy dla odmiany najbardziej moim zdaniem kompromitującą propozycję w zestawie, czyli utwór Runner (podobno swoista „nowa wersja” muzyki do Blade Runnera), który brzmi jak sklecony w 20 minut na amigowym trackerze – z całym szacunkiem i dla Amigi, i dla trackerów, które były pożytecznym narzędziem do komponowania muzyki.

Być może nowy Actress to – podobnie jak spora grupa gwiazd coraz mroczniejszej, coraz bardziej nostalgicznej, „oparowej” i jeszcze bardziej abstrakcyjnej sceny klubowej – zarazem kolejne R.I.P. dla recenzentów i krytyków. Po wielokrotnych odsłuchach AZD (czytać to można jako „azid”, jakżeby inaczej) mogę już tylko powiedzieć, że co jest dla mnie tajemnicą na tym albumie, zapewne tajemnicą pozostanie. I ocenić go tak, by utrzymać się w konwencji tej opowieści o bezbarwnym, chaotycznym świecie. Jest to więc album dobry, ale beznadziejnie dobry. I udany, ale beznadziejnie udany. I jest ciągle dla sceny klubowej nadzieją, ale beznadziejną nadzieją.

ACTRESS AZD, Ninja Tune 2017, 6/10