Ostatnie takie tango, czyli co było nie tak z latami 80.

13 kwietnia 1987. Oscary zgarnęły właśnie Pluton Stone’a i Hannah i jej siostry Allena, do telewizji wchodzi Świat według Bundych, na listach rządzi Bon Jovi, za tydzień Modern Talking zagrają pierwszy koncert w Polsce, a zachodni rynek podbijają pierwsze single na kasetach (cassingles) – Bryan Adams, za chwilę także With Or Without You U2, którego do dziś jestem szczęśliwym posiadaczem. Na co dzień jednak kasety służą do nagrywania: Dwójka i Trójka nadają płyty na wyścigi, w ciągu tygodnia można nagrać do kilkanastu płyt. Te publikowane przez „współczesne” zespoły (Electric, The Joshua Tree, Among the Living, Sign o’ the Times) wydają się ok. Gorsze jest to, że zespoły słynne w latach 70. masowo wydają kit. Nie mogę więc zrozumieć, dlaczego taki fejm otacza Deep Purple (The House of Blue Light), Davida Bowiego (Never Let Me Down), słabsze płyty (trochę wcześniej lub później) mają też na koncie Neil Young czy Joni Mitchell. A każdorazowo te premiery z lat 80. to pierwsze albumy tych wykonawców, jakie wpadają mi w ręce. Bo są najłatwiej dostępne. Aż tu nagle ukazuje się album starej grupy, która kojarzy się ze starą ścierką i nie brzmi jak cokolwiek, co powinienem lubić. Ale pilnie notuję oceny po odsłuchu przy kolejnych kawałkach – co piosenka, to hit. Ta płyta uratowała mi w latach 80. mniemanie o tzw. dinozaurach.

Chodzi o grupę Fleetwood Mac i jej album Tango in the Night. Superprodukcję nagrywaną przez bodaj 18 miesięcy i wydaną pięć lat po średnio przyjętym Mirage. Tango… zrobiło na mnie wtedy wrażenie jakiejś kompilacji (charakterystyczna trójka wokalistów była tu atutem, ale też budziła pewne zdziwienie) samych przebojów, w dodatku dziwnych, bo pod niegdyś bluesrockową, a później grającą rock środka grupę podłożono programowane, lecz bardzo urozmaicone bębny, z wykorzystaniem samplera Fairlighta i wszystkich wodotrysków, jakie studio nagraniowe lat 80. było w stanie zaoferować. Okładka, naśladująca słynne afrykańskie obrazy Henriego Rousseau (słynnego również z tego, że Afryki nigdy nie widział), sygnalizuje leciutką grę z kiczem, którą słychać i w piosenkach – w postaci niebezpiecznego zbliżania się do granicy muzyki, przy tworzeniu której do jednego kotła wrzucono zbyt dużo elementów. Harfa sąsiaduje z syntezatorem, nowoczesny beat towarzyszy gitarze o niemal folkowym charakterze, a wokal Stevie Nicks, mocny i bliski estetyce country, przepływa w delikatne, przetwarzane efektami, aksamitne chórki. Kompletnie nie wiedziałem, o co tu chodzi, ale skapitulowałem przed melodyjnością piosenek i konstrukcją całej płyty – która rozjeżdża trudną do zaszufladkowania galopadą (niczym u Kate Bush) Big Love, a później nie odpuszcza, pozostawiając dość energii na słodki aż po dreszcze finał w You and I, Part II. Naiwnym, lecz działającym w jeszcze bardziej zaskakujący sposób i świetnie puentującym ten album.

Czy nie było tu słabych punktów? Owszem, ze dwa, i to zgrabnie ukryte wśród 12 piosenek. Może Isn’t It Midnight, które nigdy nie zostało mi na dłużej w pamięci? Być może zresztą wskazuję ten przykład dlatego, że utwór banałem pop-rockowym kojarzącym się ze z grubsza czymkolwiek, co wówczas nagrywano, odrobinę odstaje od magicznego, eklektycznego brzmienia całej reszty. Genialną robotę odwalił tu zresztą stały współpracownik Fleetwood Mac Richard Dashut, którego grupa wyciągnęła znikąd jako dwudziestoparolatka (zmywał podłogi w studiu nagraniowym) i w ciągu paru lat zrobiła głównym producentem legendarnego Rumours, a potem korzystała z jego usług regularnie. Tango in the Night to – może dzięki niemu, a może dzięki inwencji Lindseya Buckinghama, jedna z ostatnich naprawdę dobrze brzmiących płyt pop. Łączy analogową rejestrację i sporo cyfrowych sampli. Nagrana z przejrzystością nowych czasów, dużą dynamiką, wprowadza nowe efektowne brzmienia syntetyczne, ale bez komputerów w studiu, z oddechem starszych produkcji i ciągle z oparciem na kompozycjach przepracowanych tradycyjnie przez żywy zespół, co słychać w bardo precyzyjnej, wyszlifowanej formie utworów. Lindsey Buckingham (którego późniejszej solowej wersji Big Love trzeba posłuchać) przypłacił tę pracę załamaniem i odejściem z zespołu. Zastąpić go musiano dwoma gitarzystami. Był to już jednak początek końca zespołu. Po kolejnym albumie odeszła skonfliktowana wcześniej z Buckinghamem Nicks, a wielkiej formy – mimo reformy w późniejszym okresie – zespół dinozaurów z lat 70. już nie odzyskał.

Oczywiście piszę to przy okazji spektakularnych wznowień, bo skoro jest 30. rocznica, to i okazja do sprzedania hitowego (ponad 3 mln egzemplarzy!) albumu raz jeszcze. Druga płyta zestawu Deluxe (jedynego wartego uwagi wśród remasterów, które ukazały się na rocznicę) zawiera głównie strony B singli i wersje demo – wszystko ani tak dopracowane, ani tak udane jak oryginały (posłuchajcie np. tytułowego Tango in the Night). Odstaje od nich brzmieniowo – choć całość została poddana delikatnemu, niezłemu masteringowi. Czar pracy nad Tango… nie rozlał się na wszystko, co wówczas powstawało. Płyta trzecia zawiera remiksy – zabawne jest słuchanie wersji słynnego Arthura Bakera, który dodając długie partie instrumentalne próbuje zrobić z lekkich przebojów pop szlagiery na parkiet. Ale w żadnym razie, mimo znaczących elementów stylu lat 80., te różne wersje pięciu (to coś mówi o potencjale oryginałów!) singlowych piosenek z wyróżniającą się wersją Extended Little Lies (przyda się dzisiejszym didżejom), może jeszcze lekkiego dubu Everywhere, nie są koniecznym zakupem. Powiem więc dosadnie: chrzanić te nowe wydania. Kupcie starą, tańszą, pojedynczą wersję płyty Tango in the Night, używany winyl lub kompakt poniżej 20 złotych, może gdzieś na takiej płycie ktoś zostawił tyle śladów zauroczenia, radości i autentycznego zdziwienia, ile sam przeżyłem w roku 1987.

FLEETWOOD MAC Tango in the Night (Deluxe), Warner 1987/2017, 9/10