Płyty, które ludzie kupują: LemON

Chciałem dyskretnie uciec od tematu tej kapeli, która była kiedyś sympatycznym bohaterem telewizyjnego show. A potem – jak to bywa – udowodniła, że bycie sympatycznym bohaterem telewizyjnego show nie daje jeszcze gwarancji bycia ciekawym bohaterem rynku płytowego. Przede wszystkim poziom dzisiejszej telewizji jest na tyle niski, że błyszczeć w niej łatwo, jeśli potrafi się porządnie grać i śpiewać na żywo, a te warunki brzegowe w wypadku grupy LemON zostały spełnione. No ale czwarta płyta grupy Igora Herbuta weszła z miejsca na szczyt listy OLiS. I trudno to ignorować – tym bardziej, że zespół wskoczył na ten szczyt imponującym szpagatem: z rozbudowanymi, dość wyrafinowanymi utworami i praktycznie bez potencjalnych hitów. Szpagat ten może sprawdzić, że stale przychylna Eska nie będzie miała co z z tej płyty grać, a Trójka pewnie nawet chciałaby grać, ale może przemiany nie zauważyć. Na razie zauważyła klientela sklepów z płytami. Co o tym wszystkim myśleć?

Po pierwsze: czy w ogóle sobie zawracać głowę? Sam słuchałem dokładnie debiutanckiej płyty, a później – z całym szacunkiem dla warsztatu wykonawczego – odłożyłem zespół na półkę z rzeczami ometkowanymi, zamkniętymi i kompletnie nie dla mnie. Albumu Tu warto posłuchać, bo rzadko można na polskim rynku trafić na tak mocną zmianę wizerunku. Promowanie tej płyty niezbyt przebojowym singlem może się wydać ekstrawagancją, do momentu, gdy nie odczytamy w tym metody – na całej płycie łatwego singla próżno szukać.

Zespół prze więc w stronę rocka z okolic Muse, czasem Radiohead. W najłagodniejszej odmianie – Coldplay, ale takiego skażonego mocno prog-rockowym myśleniem. Z wydłużaniem sekcji instrumentalnych. Tremolami perkusyjnymi, przełamaniami w obrębie jednego utworu. Z dwuminutową solówką w Ostatnim walcu i dwiema minutami fortepianowego błądzenia z pogłosem a la Bruce Hornsby w otwierającym całość utworze tytułowym. Ogólnie w dość minorowym i mocno poetyckim nastroju, z tekstami, które ewidentnie przyglądają się liryce Czesława Niemena, z poszukiwaniem przesyconej goryczą i trochę momentami taniej humanistyki: I słyszałem raz / Wywiad z Holoubkiem / Mówił o człowieczeństwie / A nie o projektach. Co ma swoje dobre, ale też ogromnie niebezpieczne strony. Tym bardziej, że te teksty uderzają przy okazji archaizmami, zarówno w środkach stylistycznych (Myśli gonią nas jak charty), jak i w gramatyce (czas zaprzeszły: Człowiek wierzył był w istoty / Wierzył był w samego siebie). Ta liryczna sfera, choć ewidentnie ambitna i niepozbawiona sensów, szeleści mocno papierem w licznych (tu nieco odpychające, ale konieczne słowo) transakcentacjach. Czyli przeniesieniach akcentów wyrazowych z miejsc naturalnych na te, które dyktuje akcent muzyczny. Jak w Akapicie (Tli w nas się tli / A-ka-PIT) albo w Papierze (To niewiarygodne / Jak jeden czło-WIEK). To dość podstawowy problem z tekstami po polsku, które pisane są z kołaczącym się po głowie obrazem piosenek angielskich, opartych na jednosylabowych słowach. W pojedynczych fragmentach uchodzi, w takim nagromadzeniu – z trudem. Można żartować, że to naturalne dla zespołu, który pierwszą transakcentację sygnalizuje w swojej nazwie (LemON). Jednak ciągle jesteśmy ponad poziomem Piotra Kupichy.

Te pierwsze single, czyli Tu i Akapit (z mocną kodą trochę w stylu dawnego U2), to po prostu najmocniejsze punkty albumu, choć podtrzymuję to, że bez potencjału komercyjnego. Trzeci ważny punkt płyty to staroświecka, psychodeliczna ballada Kalka, chyba nawet najbardziej udana, bo najstaranniej wyciśnięta z pretensji, jakie niesie ten rodzaj grania. I punkt czwarty w postaci całkiem śmiałego w warstwie instrumentalnej Pollocka (choć to taka awangarda w wersji dla pensjonarek). Na drugim biegunie jest tu Papier , który ze swoim riffem i czytelnym dynamicznym kontrastem w stylu Muse stanowi dla mnie zaproszenie do skipowania. Podobnie Full Moon, utrzymany w niemal tej samej estetyce i podejrzanie bliski aktorsko przegrzanej konwencji Comy, która to kapela, jakkolwiek popularna, jest już od jakiejś dekady w Polsce wzorem kiczu rockowego. Trudno więc się wytłumaczyć. Choć pod względem produkcji Tu unika z kolei złych wzorów, słucha się tego także dlatego, że jest w tym powietrze i umiejętność wyciszenia się do szeptu (ballady wychodzą grupie LemON świetnie – np. ten zakończony solem Ostatni walc, a później Pollock), a co za tym idzie – spora dynamika. Zainteresowanie taką muzyką można zrozumieć – i to wśród tej, powiedzmy, bardziej wyrobionej publiczności, stąd skojarzenia z Trójką.

Grupa LemON nie stanie się nagle elektryzującym przedmiotem mody, ale to, co zrobiła na Tu, budzi pewien respekt. Paradoksalnie jednak, gdy już zespół ustawił sobie poprzeczkę tak wysoko, wychodzi wszystko to, co tu nie gra – nawet w tych sferach, w których początkowo grało wszystko. Z drugiej strony – wreszcie robi się ciekawie, bo jest o czym rozmawiać, krytyka wydaje się mieć sens, bo jest też w tym jakaś perspektywa. Pytanie, co zrobią muzycy z tym, że – jak już wiemy – publiczność kupuje to bez względu na stylistyczne wolty.

LEMON Tu, Jake Vision 2017, 6/10