Mocny akcent na koniec dnia

Właściwie to nawet dwa mocne akcenty. Pierwszym są dzisiejsze ogłoszenia Off Festivalu: naprawdę oryginalny, a zarazem ortodoksyjny (całkiem dosłownie) black metal grupy Batushka, do tego niezły kolektyw Wrekmeister Harmonies z Chicago, no i przede wszystkim najmłodszy chyba jak dotąd przypadek zespołu wykonującego na Offie utwory ze swojej najsłynniejszej płyty, czyli japoński Boris grający utwory z albumu Pink. Materiał sprzed ledwie 12 lat, do wglądu poniżej. Wszystkie informacje na temat imprezy jak zwykle tutaj. Drugim mocnym akcentem wieczoru niech będzie chyba najmocniej ostatnio promowana w prasie muzycznej zagraniczna płyta – Pure Comedy, którą nagrał Father John Misty. No więc czuję się w obowiązku, by lekko utemperować oczekiwania tych wszystkich, którzy Pure Comedy nie znają. Bo w tej imponującej płycie jest coś nieznośnego.

Wszystko, co najlepsze, prawdopodobnie już o tej płycie wiecie. Z czterech udostępnionych singli trzy to wyróżniające się utwory w zestawie. Najnowszy singiel Total Entertainment Forever zawiera najlepszą frazę całego Pure Comedy. Nie jest ona polityczna ani nie dotyczy depresji autora czy kryzysu artysty patrzącego na własną publiczność, tylko jest prostą konstatacją na temat marzeń naszych czasów: Bedding Taylor Swift / Every night inside the Oculus Rift. I jest po prostu smutną kontynuacją tezy zaproponowanej dawno temu przez Neila Postmana w Amusing Ourselves to Death. W tej samej piosence znajdziemy też najważniejszy moment wow! płyty – to miękkie wejście dęciaków przedłużające refren. Również z tego utworu dowiecie się, że Father John Misty, tak jak poprzednio, idzie w stronę Johna Granta, a nawet bezpośrednio już Eltona Johna. Cała reszta płyty tylko to potwierdzi.

Sposób, w jaki John Tillman, czyli Father John Misty, swoją płytę zapowiadał, należy do najlepiej wyczutych w tym roku. Właściwie po części nawet w ubiegłym, bo opowieść o albumie rozpoczęła akcja zwątpienia w sens biznesu rozrywkowego na scenie, z przerwaniem koncertu i premierowym odegraniem Leaving LA. A później ostre ataki wymierzone w Donalda Trumpa, którego atakują niemal wszyscy artyści i wychodzi z tego na razie tyle, co z rodzimych ataków na partię rządzącą, której też nie lubią już prawie wszyscy artyści. Ale to trzynastominutowe Leaving LA to najbardziej zmitologizowana część nowej płyty – utwór według legendy pisany cztery lata i skracany z 40 zwrotek, który nawet w tej ostatecznej, poddanej długotrwałej edycji wersji, po prostu nie utrzymuje mojej uwagi przez tych 13 minut. Biorąc jeszcze pod uwagę So I’m Growing Old On Magic Mountain, zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że Pure Comedy zawiera najbardziej rozczarowujące długie piosenki, jakie słyszałem w tym sezonie. A biorąc pod uwagę moją słabość do prog-rocka i psychodelii, długie nie jest mi obce.

Niechby więc sobie Tillman książkę z tego napisał (właściwie to nawet napisał esej: tutaj link), ale płyta na tym rozciąganiu nie zyskuje. Fakt, że w Leaving LA chyba najpełniej (obok tego szemrzącego perkusyjnego tła w Two Wildly Different Perspectives) słychać współpracę z kompozytorem Gavinem Bryarsem. Przynosi ona efekty ciekawe, choć przypominające znane już dobrze rozbudowane aranżacje u Floydów czy King Crimson. Bo współpracę z producentem Jonathanem Wilsonem – świetnym producentem i zbyt rzadko nagrywającym autorem – słychać tu cały czas, podobnie jak na I Love You, Honeybear. I tę trzeba zaliczyć do atutów albumu. Największym rozczarowaniem mogą się tu okazać teksty – Ballad of the Dying Man wyśmiewająca oblig komentowania wszystkiego w sieci (co można też odczytać jako memento dla krytyka, który nie potrafi się odkleić od rzeczywistości, którą poddaje ciągłej krytyce) to jeszcze tekst w swoim konkrecie imponujący, ale końcowe akcenty In Twenty Years or So to właśnie przegadana i dość banalna, a przy tym jakoś bez lotności i dystansu snuta wizja upadku ludzkości, którą przerastają pod względem emocji – a może i dowcipu – te instrumentalne nagrania Hauschki opisywane w piątek.

Tillman ewidentnie wiedział, jak album zacząć, ale wydaje mi się, że nie miał już pomysłu, jak go skończyć. A mimo największych starań dalsza część płyty nie napisała się sama. I tak po naprawdę mocnych akcentach przychodzą rozwleczone minuty wypływającej z folku muzyki pop – ładnej, ale niekoniecznej i momentami już trochę nużącej. Jak doskonale wiemy, znacznie łatwiej obwieścić światu bombę niż później jest istnienie potwierdzić.

FATHER JOHN MISTY Pure Comedy
, Sub Pop/Bella Union 2017, 7/10