Szukacie ducha w maszynie, a tam… Sting!

Sting jest ostatnio jak pythonowska hiszpańska inkwizycja. Nie spodziewaliście się pewnie jego radiowego koncertu w środku tygodnia, a co dopiero obecności tutaj. Być może jednak są wśród czytelników Polifonii miłośnicy Ghost in the Shell i całego popkulturowego prądu, który każe wciąż i wciąż wracać do tematu obdarzonych świadomością maszyn i poddanych cyborgizacji ludzi. Być może niektórzy są na tyle starzy, żeby pamiętać płytę Ghost in the Machine The Police z roku 1981. Powstała nie tylko przed oryginalną mangą Ghost in the Shell, ale nawet przed filmowym Blade Runnerem, a była może nie concept-albumem, ale na pewno płytą spiętą pewną ogólną ideą zaczerpniętą z książki Arthura Koestlera Ghost in the Machine, która w roku 1967 wyprzedziła wszystkich, włącznie z Philipem K. Dickiem (oryginał książkowy Łowcy androidów to 1968), wpuszczając do kultury popularnej kartezjański temat dualizmu umysł/ciało. Ten sam, który tak piękniej – jak powszechnie wiadomo – rozwałkowali później Dick, Scott, a wreszcie Japończycy od mangi i anime. Zanim więc odniosę się do filmu, który parę dni temu widziałem, muszę zaproponować rzadkiego gościa na tym blogu:

Jeśli słucha się dziś albumu The Police z uwagą, a przynajmniej wyrozumiałością, to ze względu na kapitalną grę Stewarta Copelanda, którego parę pomysłów zostało tu (nie dowiemy się, czy z dobrym skutkiem) podmienionych na pomysły lidera. Teksty do bardzo głębokich nie należą, ale coś z nich zostaje i trzeba zaznaczyć, że w Koestlerze zaczytywał się jednak ich autor, Sting, więc – chcemy czy nie chcemy – musimy go obwołać pionierem transhumanizmu w muzyce. I tak sobie myślę, że przy jego późniejszej ewolucji i przy wszystkich tych złotych myślach, które chyba najbardziej drażnią w nowej, aktorskiej wersji Ghost in the Shell nakręconej w Hollywood, Sting okazałby się niezłą przenośnią nowego filmu. Może niekoniecznie sprawdziłby się od razu jako autor muzyki (tutaj Kenjiego Kawai zastępuje z nie najgorszym w sumie skutkiem Clint Mansell), ale pod względem ogólnego podejścia – aktorskie GitS ma w sobie nieco za dużo Stinga, a za mało The Police.

Recenzje krytyków filmowych przeczytacie dziś prawie wszędzie poza Polifonią, ale muszę się trochę konkretniej odnieść do filmu Ruperta Sandersa. Właściwie od początku skazanego na porażkę, bo trudno się mierzyć z kultowym tytułem, a w szczególności trudno z pomocą aktorów – nawet tak popularnych i pełnych uroku jak Scarlett Johansson czy Takeshi Kitano – odtworzyć postaci wcześniej stworzone na zasadach, jakimi posługuje się komiks, czyli jako symbole. Oryginalna major Kusanagi jest symbolem dziewczyny zamkniętej w ciele robota, w wersji rysunkowej idealnym. Johansson jest konkretną osobą, u której – niczego jej przy tym nie odbieram ani nie wyrzucam – widać tę ludzką cielesność. Oryginalny rysunek mógł sobie pozwolić na symboliczną nagość, na którą paradoksalnie nie mogli sobie w dzisiejszych standardach Hollywood pozwolić twórcy filmu aktorskiego, bo seksualizowałaby zbytnio postać pani major. I dzieciaki nie dostałyby na bilet. Choć oczywiście spece od efektów specjalnych wykonali misję brawurowo, cyborgizując żywych aktorów albo tworząc triki na bazie kadrów z oryginału. Analogicznie do tego spece od scenografii narysowali w tle oszałamiający kawałek nowocześniejszego i bardziej holograficznego Blade Runnera, a operatorzy skręcili całe sekwencje dokładnie na wzór oryginalnej animacji, którą w 1995 roku wyreżyserował Mamoru Oshii.

Zmienił się przede wszystkim scenariusz, który – żeby tak nie spoilować za mocno – koncentruje się na tłumaczeniu, o co w zasadzie chodzi, kim jest ta major i co to za świat (i na tworzeniu podkładu pod kolejne części, co moim zdaniem jest tu jasno widoczne) – rozciągając akcję mocno w stosunku do zwięzłych Japończyków. Powstała dzięki temu wersja bardziej dla idiotów – zrozumiecie wszystko, bo powtórzą dwa razy. Ciekaw jestem, czy październikowa kontynuacja Łowcy androidów też pójdzie w tę stronę. Z drugiej strony Villeneuve nie ma łatwego zadania, bo świat nowego GitS – przy wszystkich wadach samego filmu – jest tak atrakcyjny, że od razu chciałoby się w nim skręcić Łowcę. W ogóle aż by się chciało w tym świecie nakręcić jakiś film bardziej zaskakujący, mniej oczywisty fabularnie i pozbawiony frazesów w dialogach. Z nieco mniejszym, mówiąc krótko, dodatkiem Stinga.

Co by się nadawało jako ilustracja muzyczna takiego filmu? Stylistyka na miarę czasów, w których transhumanizm jest tematem i gorącym, i mocno już pogłębionym? Proponowałbym najnowsze utwory X-Navi:et, czyli Rafała Iwańskiego, etnologa, perkusisty, kompozytora i kuratora z Torunia. Bo od paru lat działa w sferze, która byłaby logicznym rozwinięciem tej oryginalnej formuły GitS. Łączy najgłębsze tradycje z najnowocześniejszą technologią, rozumiejąc jeden i drugi świat. A muzyka, którą napisał na minialbum Machina Nova (w wersji CD uzupełniony utworami z kasety Vox Paradox) jest jak gdyby przeciwwagą dla świetnego Technosis z zeszłego roku. Iwański korzysta tym razem z elektronicznych narzędzi, ale też obficie wprowadza do muzyki, często mało przetworzone, barwy tradycyjnych instrumentów (są goście – Anna Zielińska na skrzypcach, Marcin Zyglarewicz na basie), nie tylko perkusyjnych, tymczasem efekt, jaki osiąga, jest znacznie bardziej organiczny, a przy tym delikatniejszy i przede wszystkim jaśniejszy, choć nie bez pojedynczych mrocznych, intensywnych akcentów. Mamy tu stale obecne u Iwańskiego starcie technologii i natury, a zarazem – choćby w tytułowym, znakomitym utworze Machina Nova – kolejne mocne wyjście w kierunku duchowości Wschodu (mamy tu m.in. chiński flet hulusi). Nie chcę, by słowo na temat ilustracyjności tej muzyki odebrało komuś chęć do posłuchania jej jako autonomicznej całości, bo jest to zarazem najbardziej złożona chyba pod względem aranżacyjnym i najciekawsza w szczegółach płyta projektu X-Navi:et, ale chciałem wpuścić odrobinę świeżego powietrza do rozmowy o duchu w maszynie, kierując przy tej okazji uwagę czytelników Polifonii w stronę muzyki, która jest tego warta.

X-NAVI:ET Machina Nova, Beast of Prey 2017, 8/10 (dodatkowy materiał z kasety – 7/10)