Najlepszy dzień tygodnia (według muzyków)

Wydana w środę płyta Voo Voo jest concept albumem poświęconym dniom tygodnia. Co w tym dziwnego? Co nowego? Na pozór nic. Opowieści o dniach już w muzyce rozrywkowej były. Weźmy The Beatles, którzy obskoczyli zarówno dziś (A Day In a Life), wczoraj (Yesterday), jak i jutro (Tomorrow Never Knows). The Moody Blues poświęcili dniu całą płytę Days of Future Passed (pamiętamy z niej zwykle głównie Nights in White Satin). Trudno też wyrzucić z pamięci Oddział Zamknięty: Siedem dni ma tydzień / A każdy z tych siedmiu dni / Gdyby nie sobota / Każdy taki sam by był (Party). Pytanie o ulubiony dzień tygodnia w muzyce rozrywkowej, które w piątek zadawałem w „Pop-Południu” w radiowej Dwójce, nie jest tak bezsensowne, jak się wydaje.

Jak dotąd chyba najbardziej interesujący bywał poniedziałek, smutny (Blue Monday New Order), nielubiany (I Don’t Like Mondays The Boomtown Rats) lub denerwujący (Manic Monday grupy Bangles, ale napisany przez Prince’a). Bez większego trudu dałoby się wymienić jeszcze 2-3 poniedziałkowe przeboje. Z wtorkiem i środą – znacznie gorzej. Niby jest Ruby Tuesday Stonesów, który w gruncie rzeczy nie jest wcale o wtorku. Środa ma jeszcze mniej do zaoferowania. Za granicą sytuację ratuje Wednesday Night Interlude Drake’a, a w Polsce song Niebiesko-Czarnych Niedziela będzie dla nas, w którym słychać moje ulubione tłumaczenie: A we wtorek, a we wtorek i w środę / Ty masz w domu pranie. Nawet Bowie wyparł się tej środy, bo – jako urodzony w środę – śpiewał, że jest dzieckiem czwartku (Thursday’s Child).

No więc powiedzmy od razu, że z jakichś przyczyn Wojciech Waglewski postanowił ten porządek zburzyć i swoją opowieść zaczyna w środę, a kończy we wtorek. Robi więc z tych dwóch dni momenty wyjątkowe – a może raczej doprowadza do swoistego równouprawnienia. Na każdy dzień spogląda z równą uwagą, jak gdyby chciał zwolnić upływ czasu. A na koncertach – o ile wierzyć wstępnym deklaracjom – zespół będzie modyfikował porządek utworów w zależności od aktualnego dnia tygodnia. W ten środek tygodnia wystarczy być / By czuć się swobodnie i więcej nie czuć nic – śpiewa Waglewski w Środzie. Jest w tym tekście coś graniczącego ze stwierdzeniem, że jeśli jest nam wszystko jedno, to znaczy, że jesteśmy już starzy.

A może wszystko wynika z odwrócenia porządku u artystów, którzy często najwięcej pracują w weekend? Wtorek u Voo Voo jest w każdym razem wielkim finałem, nawet nieco Beatlesowskim w ostatnich minutach – trochę natrętny ten saksofon Mateusza Pospieszalskiego (cała nowożytna historia Voo Voo to moim zdaniem powściągliwy Waglewski trzymający w ryzach swojego rwącego się do przodu kompana i wicelidera), ale wrażenie robi to bardzo duże. Na poziomie tekstu dalej nie dzieje się niby nic wielkiego, ale narrator składa ważne deklaracje: Zostawić ci muszę przed spaniem słowa / Nabazgrane w biegu / Że gdybym miał jutro zaczynać od nowa / Nie zmieniałbym niczego – przypominają ton całego ukazującego się jednocześnie wywiadu rzeki z Waglewskim przeprowadzonego przez Wojciecha Bonowicza. Mamy wrażenie, że coraz bardziej zdystansowany do rzeczywistości Waglewski oddala się na całej płycie 7. Ze wskazaniem na sobotę, która do tego mu głównie służy (Wieczorem w soboty od nadmiaru wina / Oddalam się powoli i zapominam).

Sobota jest w ogóle najmocniejszym muzycznie i najbardziej radykalnym – z kilkuminutowym listem miłosnym do minimalizmu – utworem Voo Voo w ostatnich latach. Spełnieniem obietnicy o robieniu płyty, która nie musi się sprzedawać. Realnym oddalaniem się od dotychczasowej formuły. Piątek się trochę zacina rytmicznie – mimo ładnych orkiestrowych partii i chwytliwego tematu głównego utwór gdzieś gubi płynność. A Niedziela pozostaje opartą na dość typowym dla zespołu groovie (i z Knopflerowską solówką), leniwą ilustracją niedzielnej nudy ładnie zarysowanej w tekście z intrygującym fragmentem: I nikt mnie już nie wkurzy – może poza dwoma wyjątkami. Prawdę mówiąc, chciałoby się usłyszeć jakąś precyzyjną deklarację od Waglewskiego, który niewiele ma w takich deklaracjach do stracenia. A zarazem przestałby być Waglewskim, gdyby tę swoją elegancję i ostrożność w szafowaniu nazwiskami gdzieś zgubił. Tak jest i z całą płytą, która przynosi założoną zmianę, ale żadnych rewolucji. Ze sporą dozą monotonii – a jest gdzie się zapętlić w tych długich utworach z długimi partiami instrumentalnymi – i niemałą dozą balladowej melancholii.

W opowieściach o dniach tygodnia te najbardziej pogodne i zabawowe, czyli piątek (Friday I’m In Love The Cure) czy sobotę (cała Gorączka sobotniej nocy rzecz jasna), Waglewski może śmiało już oddać synom, bo rzeczywiście jego spojrzenie jest inne – i z czasem chyba sam coraz lepiej go w tym rozumiem. Podobnie jak doskonale rozumiem tych kilka zdań o fiasku nowych elit kulturalnych, które wypowiedział w „Tygodniku Powszechnym” – może i warto powściągliwie się wypowiadać przez lata, żeby coś takiego mocniej wybrzmiało.

Ale wróćmy do drugiego planu tej recenzji. Otóż najbardziej interesującym dniem tygodnia dla muzyków – skoro już ten temat zacząłem – wydaje się oczywiście niedziela. Od Every Day Is Like Sunday Morrisseya, przez Sunday Morning The Velvet Underground (a dla słuchaczy Trójki – również The Bolshoi), po dramatyczne Sunday, Bloody Sunday U2. Mam wrażenie, że w niedzielę, ze wspomnień z weekendu, kaca po sobotniej nocy i z obawy przed poniedziałkiem powstaje większość piosenek. I od tego sposobu myślenia 7 odchodzi – dla Waglewskiego najbardziej interesujący jest rzeczywiście każdy dzień tygodnia.

VOO VOO 7, Art2 2017, 7-8/10