Piżama w bezczasie (płyty stycznia)

Wczorajszy wpis, dyskutowany mocno na Facebooku (gdzie najmocniej oberwało mi się za „no więc” na początku tekstu), okazał się na tyle gwałtownym wyjściem poza sferę kompetencji, że przypłaciłem go dziwnym snem. Śniło mi się, że siedzę na jakiejś operze, w Krakowie w dodatku, dokładniej w budynku ICE, gdy wtem ktoś mnie trąca i mówi, że miałem śpiewać. Okazuje się, że naprawdę miałem śpiewać, a siedzę na widowni zamiast być na scenie. Za sceną toczą się więc nerwowe poszukiwania, a mnie ścina wstyd – zupełnie jak w tych snach, w których wychodzi się w piżamie (albo i bez niej) na miasto – że po pierwsze jestem nieprzygotowany, a po drugie, to nawet gdybym był, śpiewać przecież nie umiem. W końcu wychodzę z sali, docieram na zaplecze (spektakl już spóźniony, ludzie wychodzą), a tam dopada mnie szefowa organizującego wydarzenie KBF-u (ale jakaś fikcyjna, bez skojarzeń z tą realną), grożąc, że zapłacę koszta zerwanej premiery. I jeszcze umowy pan nie podpisał! – słyszę. I w tym momencie dopiero się budzę, myśląc: Uff. Co za szczęście, że nie podpisałem umowy!
Dlaczego o tym opowiadam? Bo styczeń był umiarkowanie dobrym miesiącem w dziedzinie premier płytowych, więc zanim zacznę o nich pisać, chciałem się zdobyć na jakiś wstęp natury ogólnej.

Podobnie jak sam zostałem złapany na paradowaniu w piżamie na operowych salonach, tak sam chętnie bym złapał WILLIAMA BASINSKIEGO na hochsztaplerce. Cel wydaje się łatwy, bo twórca muzyki ambient, który swoje największe (wieloczęściowe) dzieło utworzył ze zdegradowanych dźwięków starych taśm, a do najnowszego wykorzystał taśmę przeżutą przez kota współlokatora (serio!), osobom postronnym wyda się gotowym przykładem muzycznego voodoo. A gdy jeszcze posłuchamy, jak to w tworzenie jego Disintegration Loops wpisały się płonące wieże WTC, przyjdzie nam go sklasyfikować (jeszcze przed odsłuchem) jako – w najlepszym razie – żebrzącego o uwagę konceptualistę. Niewiele mniejszy sceptycyzm budzi fakt, że kolejny odcinek swoich dronowych, minimalistycznych pejzaży dźwiękowych zadedykował zmarłemu w zeszłym roku Davidowi Bowiemu, pod którego przez rok podpinali się wszyscy, od wybitnych postaci, po największe beztalencia. W rzeczywistości niemal za każdym razem – i tak jest również w wypadku A Shadow In Time (Temporary Residence 8/10) – twórczość Basinskiego broni się, że tak sparafrazuję Sokoła, czystym brudnym pięknem. Jego statyczne (jak u Bryarsa, którego ponoć nie znał, gdy publikował Disintegration Loops), bezczasowe pętle dźwiękowe mogłyby być pewnie rodzajem muzyki generatywnej, efektem działania programu jakiegoś cwanego informatyka, który za każdym razem wpisywałby tylko parametry wyjściowe i uzyskiwał na wyjściu kolejny charakterystyczny dron. Tyle że podczas słuchania takie spekulacje tracą na znaczeniu, bo utwory Amerykanina w niezwykły sposób manipulują naszą percepcją czasu. Mają charakter poruszającego, elegijnego muzycznego opisu chwili ostatecznej, w którym ktoś sprasował ludzkie życie do poziomu zapętlonego rowka na końcu trzeszczącej płyty.

Dedykowany Bowiemu For David Robert Jones (zamówienie takiego hołdu u WB nie było zaskoczeniem) jest tu trochę bardziej oczywistym muzycznie i czytelnym przykładem: na oddychający loop z oddalonymi akordami organów (?) naniesiona zostaje od pewnego momentu – w proporcjach splatającego się życia człowieka i życia gwiazdy, jak się wydaje – zdegradowana dźwiękowo partia saksofonu, jedna zapętlona czterotaktowa fraza, która towarzyszy nam do samego końca. A i później długo rozbrzmiewa w głowie. Całość, choć najwyraźniej nie ma nic wspólnego z konkretnym nagraniem Bowiego, wydaje się jednym z najmniej abstrakcyjnych utworów Basinskiego, jakie słyszałem. Robi to wrażenie, choć wolę – muszę przyznać – tytułową kompozycję ze strony „A” płyty, która, choć płytsza w skojarzeniach, wydaje mi się utworem bardziej hipnotyzującym, który artysta mógłby umieścić na dźwiękowej wizytówce. I, co charakterystyczne, trwać mógłby w nieskończoność. Tu wersja cyfrowa ma zasadniczą przewagę: dostajemy ponad trzy bonusowe minuty bezczasu.

Do albumu kalifornijskiej grupy FOXYGEN Hang (Jagjaguwar, 6/10) miałem kilka podejść, ale głównie po to, żeby się przekonać, że w dziedzinie rozbuchanej, orkiestrowej muzyki rozrywkowej wolę już chyba La La Land. Mieszanka bombastycznego stylu Queen, odlotu Todda Rundgrena, zmanierowanego glamrockowego przegięcia z okolic Steve’a Harleya, wodewilu i Abby (z dość bezceremonialnym, trzeba przyznać, cytatem z Waterloo w piosence Avalon) może być ciekawą kopalnią odniesień, ale maniera wokalna Sama France’a działa na mnie dość drażniąco, a cała ta wielka masa sił i środków – włącznie z 40-osobową orkiestrą i szalonym Stevenem Drozdem z Flaming Lips wydaje mi się jednak mocno niewykorzystanym potencjałem. Gdybym miał do czegoś wrócić po raz kolejny, to pewnie do – proszę się nie bać tytułu – Traumy i może jeszcze finałowego Rise Up. Jak na ludzi przedstawiających się jako Ambasadorzy Pokoju i Magii w XXI wieku to jednak za mało.

Spencer Stephenson, czyli BOTANY, producent, którego tak bardzo chwaliłem w zeszłym roku, bardzo szybko zaproponował kolejny zestaw, tym razem remanentowy Raw Light II (Western Vinyl, 6/10). Miał towarzyszyć płycie z 2015 roku, a przy zeszłorocznej Deepak Verbera brzmi ledwie jak przyzwoity szkicownik. Dominuje klimat dawnego abstract hip-hopu, kompozycje są dość banalne w stosunku do tego, co słychać na Deepak…, momentami też przesadnie zagęszczone w liczbie śladów i melodii. Ze swoim sposobem wykorzystywania sampli wokalnych Botany wpada na tory spóźnionego Prefuse 73 (Janis Joplin). Albo z kolei brzmi jak wczesne Air (Lo, Hi). Album przynosi sporo dłużyzn i kilka lepszych momentów, wśród których wyróżnić można Tetherball i jamowe Wednesday Night October 28 2015. Ogólnie jednak raczej załącznik do dyskografii i pieniądze lepiej zaoszczędzić na kolejne wydawnictwo Botany z nowym repertuarem.

Zgrzytliwa wizja przyszłości w przeszłości z czasów niekończącej się transformacji, przynosząca opowiedzianą dźwiękiem historię z prowincji, przez którą sunie autobus z uśpionymi pasażerami. MCHY I POROSTY to Bartosz Zaskórski (znany choćby z płyt nagrywanych pod szyldami Wsie i Mikroporosty oraz z kapitalnych okładek dla m.in. Jacka Sienkiewicza i Alamedy), który świadomie wyzbywa się tu w zasadzie dwóch sporych atutów. O stworzenie ilustracji do artbookowej wersji albumu zaprosił mianowicie innych artystów (fakt, że doborowych, z Aleksandrą Waliszewską i Jakubem Woynarowskim), a napisanie wstępu powierzył specjalistce od zbiorowych marzeń i omamów końca PRL Oldze Drendzie, w dalszej części decydując się tylko na krótkie opisy nagrań. Hypnagogic Polish Music for Teenage Mutants (Recognition 7/10) przynosi odrealnione krajobrazy dźwiękowe, kreślone bardzo rozedrganą dźwiękową kreską, nieco bardziej abstrakcyjne niż dotąd. Wśród nich szczególnie przypadły mi do gustu Kasia tusk i wieloplanowe, subtelniej skonstruowane Hypnagogic Polish Buses. Tym razem na album Zaskórskiego nie da się właściwie patrzeć w kategoriach słuchowiska, mimo że przynosi dużo samplowanych dźwięków. Trochę mniej też charakterystycznego dla tego autora poczucia humoru, które tak podobało mi się we Wsiach. Z drugiej strony – całość nabiera uniwersalnego wymiaru i będzie dobrze grała w elektronicznym katalogu Recognition.

Suchar, a właściwie żart wewnętrzny dla studentów dziennikarstwa: Jak nazywa się profesor katedry hipnagogii? Hypnagodzic.

Na koniec jedna z najsłabszych moim zdaniem płyt miesiąca. Pochodzi z katalogu MICKA HARVEYA, artysty, który przykładał ostatnio rękę do świetnych albumów PJ Harvey, ale od lat ma słabość przede wszystkim do Serge’a Gainsbourga i uparcie poświęca jego piosenkom już czwarty album (!), zatytułowany Intoxicated Women (Mute 5/10), przy czym poziom oczywistości przekracza tu chyba tylko otwierający cały zestaw niemieckojęzyczny cover Je t’aime… moi non plus (duet z Andreą Schroeder), za którego pomysł należałoby chyba jednak docenić Łukasza Kamińskiego z „Co Jest Grane”, co zauważyliśmy ostatnio z red. JH, przeglądając tę rozmowę. Jakkolwiek nienaturalnie brzmi szlagier Francuza po niemiecku, to prawdopodobnie najbardziej zaskakująca rzecz związana z tą płytą, z której oczywistej instrumentacji i drugorzędnych wykonań ocknąłem się przy końcowym Cargo Cult z albumu Historie de Melody Nelson. Ale i ten broni się raczej siłą oryginału, a w nowej wersji i jemu można zarzucić lekkie przegadanie. Harvey pojawia się tu więc może jeszcze nie w piżamie, ale na pewno mocno obnażony.