Czy hip hop przestał być zabawą?

Słucham kupionego wczoraj rano w supermarkecie Public Enemy i przaśna powszechność tego biedronkowego doświadczenia (ludzie się rzucili, o 9.00 znalazłem w sklepie ostatnie sztuki) skłoniła mnie do wypowiedzi na temat gatunku, na którym się właściwie nie znam – prócz tego, że słucham go od czasu jedynki Beastie Boys. Surowy album Public Enemy sprzed 28 lat brzmi dziś nie gorzej niż wtedy, a może nawet jeszcze bardziej daje do myślenia. Tyle że w inny sposób niż ćwierć wieku temu. Usłyszałem w nim przeciwieństwo dominującej w podsumowaniach roku produkcji spod znaku późnego Kanyego Westa. Narzekanie, że taki, a nie inny styl stał się punktem odniesienia, nie ma raczej sensu. Ale w starym rapie Chucka D i Flavor Flava usłyszałem gatunek, który był zabawą, a zamienił się w jakąś smutną opowieść o wielkim sukcesie i wielkiej niemocy. Pomysły, owszem, pojawiają się od czasu do czasu, ale trudno w nich uciec od pretensji, a już na pewno łatwo się przekonać, że rosnący ciężar gatunkowy odbiera lekkość. Rap staje się może coraz bardziej artystycznym i wysublimowanym, ale zarazem coraz bardziej monstrualnym zjawiskiem, tracąc pionierską finezję i amatorski urok prywatki na Bronksie, którą na poziomie It Takes a Nation of Millions… jeszcze miał.

Co jeszcze można rapowi ze szczytu list bestsellerów wypominać? Nawet jeśli ma za sobą niezły rok, to stracił dynamikę nurtu tworzonego na żywo. Powstającego na oczach i uszach publiki z zapętlonego breaka, bez długiego kombinowania w studiu. Traci też powoli komitywę – na szczycie mamy obraz pojedynczej gwiazdy zapatrzonej w ekrany we własnym studiu nagraniowym, deskę rozdzielczą szybkiego samochodu albo silikonowy biust partnerki życiowej, współpracującej z innymi gwiazdami na zasadach barteru i 90 proc. czasu spędzającej na kombinowaniu, jak by tu sprzedać materiał, żeby świat zapiał z zachwytu. No dobra, w całej czarnej muzyce tak jest, skoro już nie goni mainstreamu, tylko ustanowiła nowy – i to, plus jeszcze trwająca już niezdrowo długo fascynacja wokoderem/auto-tune’em, przeorało mocno ten segment muzyczny. Nawet samej sztuki rapu w tym rapie widzianym z mojej niedzielnej perspektywy jakby mniej. Naturalnej rytmiki, flow, opowiadania. Rozumiem, że Kanye, który jest słaby w tej dyscyplinie, musi sobie wyrąbywać inną ścieżkę, ale ponieważ stał się postacią w całym gatunku najbardziej obserwowaną, biegną w tę stronę również inni.

Gdzieś tu pewnie trzeba szukać powodów tak fantastycznego przyjęcia pierwszej od wielu lat nowej płyty A Tribe Called Quest. A to kolejny już taki powrót na scenę w roku 2016 – po De La Soul. Akurat ATCQ niosą te tradycyjne zalety hip hopu: poczucie rytmu, a nawet swoista rapowa wirtuozeria, umiejętność wydłubywania samplowych groove’ów ze starych nagrań i relatywną oszczędność środków. Od afrofuturystycznego chórku w The Space Program po skrecze finałowego The Donald trudno tu znaleźć moment, gdy podkłady nie pomagają partiom wokalnym. Kiedy West (który akurat dryg do wycinania sampli miał zawsze) wycina fragment Bam Bam, z niezłym zresztą skutkiem, ATCQ wykopują zapomniany utwór Nairobi Sisters na dubowym basie, ze skutkiem jeszcze lepszym, w swoim Whateva Will Be. W Dis Generation wynajdują popowe reggae z lat 80. grupy Musical Youth, układając z pewnością jeden z najlepszych w karierze utworów Busta Rhymesowi. Tło jak z najlepszych lat Kanye Westa, gitara ciekawsza niż ta w utworach z gościnnym udziałem Jacka White’a (a i takie są na płycie), a breakbeat z Can. Dla samego Westa też zostawili rólkę – ale naprawdę maleńką, w The Killing Season, trochę jednak przy tym wszystkim go zawstydzając płytą tak pełną naturalnego wdzięku, młodzieńczej świeżości.

Czy nie ma wad ta płyta? Owszem, ma. Należy do nich, jak zwykle w ostatnich latach, finalne brzmienie, produkcja. Thriller Jacksona – też cytowany przez nowojorczyków – dopiero przy okazji ostatniego wydania dostał „nowocześnie” obniżoną do 6dB dynamikę, wcześniej był przyjemnie luźnym klasykiem. Choć brzmiał przecież wzorcowo już w roku 1985. Z płyty ATCQ dałoby się może ze dwa numery wyjąć bez straty, a może i z zyskiem dla reszty, ale ta witalność i radość, z jaką się tu spotykamy, stanowią najlepszą odpowiedź na wątpliwości, czy to aby nie kolejna w tym roku muzyczna stypa (tym razem na pożegnanie zmarłego w marcu Phife Dawga). I czy wartości nie podciąga się tą muzyczną martyrologią. Nic z tych rzeczy.

Tekst porywającego, a przy tym jednoznacznie politycznego We the People wydaje się z kolei odpowiedzią na jeszcze wtedy niewypowiedziane (album powstawał długo) słowa poparcia dla Trumpa ze strony Kanyego i niedawne spotkanie obu panów, okraszone kwaśnymi uśmiechami. Więc można mówić poważnie, nie psując tej luźnej atmosfery! Można brnąć w politykę, nie przerywając prywatki. Znakomity jest napędzany podążającą rytmicznie za wokalami gitarą Movin Backwards, w którym grupie pomaga Anderson .Paak (tu skojarzyło mi się, że z drugi ciekawy ostatnio aranżer i producent Adrian Younge stanowił niedawno całkiem zgrabny team z Alim Shaheedem Muhammadem w pracy nad ścieżką dźwiękową Luke’a Cage’a). Wzruszający pozostaje dla mnie wspomniany The Killing Season na prostym, dość staroświeckim beacie, z też wypomnianym już Westem w sentymentalnym refrenie They sold ya, sold y, sold ya… – trudno było go lepiej obsadzić. Do partii rapowanej ściągnęli Taliba Kweli i dawnego członka ATCQ (znów na pokładzie) Jarobiego White’a, który zresztą pracował przy całej płycie.

W zestawieniach roku ATCQ w miarę wysoko. Ale jeśli nie przebije The Life of Pablo, to dlatego, że dla wielu słuchaczy i krytyków hip hop przestał być zabawą. W tak widzianej dyscyplinie wolę być dyletantem. Tak jak wolę stracić twarz, słuchając A Tribe Called Quest, niż przyznać, że to był kolejny rok należący do Westa.

A TRIBE CALLED QUEST We Got It From Here… Thank You 4 Your Service, Epic 2016, 8-9/10