Antykoncepcja według The Rolling Stones

Nic na to nie poradzę, ale zawsze będą mi się kojarzyć. Zespół The Rolling Stones odegrał bowiem w moim wypadku historyczną rolę w procesie poznawania kobiecej anatomii. Miałem niecałe pięć lat, gdy płyta Some Girls, rocznik 1978 – w oryginalnej obwolucie z charakterystycznymi okienkami, w które można było na różne sposoby wpasowywać twarze z koperty wewnętrznej – trafiła do domu jako efekt importu walizkowego znajomego rodziny. Ale ten okienkowy awers szybko porzuciłem dla rewersu, prezentującego bardzo frapujące wycinki z katalogu damskiej bielizny. W ten oto sposób – poprzez okładkę – zaliczyłem pierwszy kontakt z zapładniającą wyobraźnię, rozerotyzowaną muzyką The Rolling Stones, odurzonych wtedy narkotykami i na swój sposób zafascynowanych dyskoteką. Od tamtej pory (to jakiś rodzaj uroku) muszę słuchać każdej ich płyty – także tej nowej. Może tej nowej nawet tym bardziej, skoro poprzednia, niezbyt porywająca zresztą, wyszła tak dawno, że nie prowadziłem jeszcze wtedy bloga. Tylko skąd w takim razie ta „antykoncepcja” w tytule?

IMG_20161201_192123_edit

Kiedy inni pracują nad nowymi albumami koncepcyjnymi, Stonesi zrealizowali mianowicie płytę antykoncepcyjną. Czyli pracowali w studiu British Grove – jak od dawna wiadomo – pod opieką stałego producenta Dona Wasa nad nowym materiałem, pierwszym od dekady. Zablokowali się jednak przy pracy nad jednym z utworów i Keith Richards rzucił hasło, żeby zagrać bluesowy klasyk Blue & Lonesome. Zagrali, a realizator nagrał – i tak za pierwszym podejściem mieli pierwszą piosenkę. Resztę wybranych starych bluesów z Chicago (repertuar Williego Dixona, Little Waltera, Jimmy’ego Reeda, Howlin’ Wolfa itd.) nagrali na tzw. setkę w 3 dni, zachowując spontaniczność, świeżość – to rzeczywiście słychać, włącznie z dość surowym brzmieniem – a przy okazji zapraszając na sesje Erica Claptona, który nagrywał akurat w studiu obok. I w ten sposób w szóstej dekadzie działalności grupa The Rolling Stones wydała pierwszy album TYLKO z coverami.

Czy jest to płyta przyjemna? Pewnie tak, przynajmniej dla niektórych. W szczególności dla tych, którzy są w stanie z pasją słuchać np. harmonijki ustnej, która wciąż jest dla mnie (tak, wiem, że Jaggera jako harmonijkarza cenią) dość trudnym tematem, trudniejszym niż bluegrass i włoska opera. I dla tych, którzy godzą się z tym, że do każdej piosenki bluesowej da się podśpiewywać klasyczny tekst T-Raperów Znad Wisły To jest blues, blues, blues. Blues hodowcy kóz. Czasem to nawet pomaga znieść co gorsze momenty. Przyjemnie posłuchać w tych wykonaniach śpiewającego Micka Jaggera, nagranego z całym staroświeckim, koncertowym właściwie brudem rytmicznie wypluwanych spółgłosek, sprawnie dialogują Keith Richards i Ronnie Wood. Tego ostatniego nawet łatwiej docenić należycie w bluesowym repertuarze. Choć oczywiście budzące najwięcej emocji solo gra tu Clapton – w finale płyty. Sekcję rytmiczną trudno mi za coś szczególnego pochwalić, więc zostawię to fanom bluesa. Chociaż ulubione fragmenty mogę wyszczególnić: I Gotta Go Waltera Jacobsa, czyli Little Waltera (tylko ta harmonijka!), Hate To See You Go (Jagger brzmi tu jak dwudziestolatek) tego samego autora, na pewno jeszcze ten finałowy I Can’t Quit You Baby Dixona.

Czy jest to płyta potrzebna? Nie. Bo niekoniecznie coś, co fenomenalnie się grało i nagrywało musi być od razu wielkie w słuchaniu. Ale to oczywiście subiektywna odpowiedź w tej sytuacji.

Czy jest to wreszcie album cokolwiek nowego wnoszący do wizji bluesa? W żadnym razie. Rok temu gruchnęła plotka, że Stonesi będą nagrywać z Jackiem White’em. Później nawet White zapraszał Richardsa do swojego studia. Tam mogłaby powstać naprawdę ciekawa płyta The Rolling Stones i ewentualne godne pożegnanie (bo czy na pewno będzie ten następny album?). Wyobrażam sobie na przykład bluesa w wersji akustycznej – to by było niezłe i szło śmielej nawet w stronę tradycji. Ciekawie byłoby też, gdyby za produkcję Stonesów wzięli się choćby panowie z The Black Keys, którzy unowocześniali tę konwencję nie najgorzej. Albo i Rubin, który ma – jak wiemy – dryg do coverów. Ale tak się nie stało. Po 11 latach płyta wielkiej brytyjskiej grupy jest więc stosunkowo mało ważna. Chyba że…

No właśnie. Ważny jest tu aspekt historyczny całego wydarzenia. Ride’Em On Down Eddiego Taylora zespół grał na pierwszym swoim koncercie w roku 1962. Siedem lat od wydania oryginału tej piosenki na płycie, zapewne na fali szczerej młodzieńczej fascynacji – zatem ten repertuar to rzeczywiście coś, na czym muzycy Stonesów się wychowywali, powrót do źródeł w pełnym tego słowa znaczeniu. Gest naturalny, w dużej mierze symboliczny, przynoszący seniorską satysfakcję, godny odnotowania w kronikach formacji. Niezbyt porywający muzycznie, ale jednak dający do myślenia. Może taka antykoncepcja w sztuce ma sens? Fakt, że dostaliśmy album niewiele wnoszący. Ale być może za sprawą jednego gestu Richardsa oszczędzono nam płyty kompromitująco słabej?

(EDIT: Pierwotna puenta miała brzmieć: Żeby tylko teraz wszyscy nie pomarli, skoro jest 2016, ale wykreśliłem ją, uważając za w tym wypadku nieadekwatną.)

THE ROLLING STONES Blue & Lonesome, Polydor 2016, 6/10