Dlaczego kupuję wszystkie płyty tych wszystkich panów

Lata obcowania z muzyką trochę schładzają emocje. Tymczasem z wtorku na środę zdałem sobie sprawę, że jestem maniakalnym fanem kilku wykonawców. Będę pewnie bez końca kupował ich płyty i opisywał je tutaj bez względu na dramatyczne wyniki klikalności, bo słuchanie ich muzyki pozwala mi odpocząć od codziennej orki. Próbuję nawet przekonać od czasu do czasu czytelników Polifonii, że…
muzyka improwizowana (uwaga, na to hasło algorytmy Google’a notują pierwszy gwałtowny spadek zainteresowania wpisem!)
nagrywana z dużym wyrafinowaniem (kolejny spadek!),
a często bez partii wokalnych (spada dalej!),
jest jednym z najbardziej komunikatywnych prądów w muzyce (chwila konsternacji, po czym leci dalej),
że pozwoli mi zapomnieć przez moment o nowym Kulcie (leci!),
a nawet uniknąć pisania o Chylińskiej (notowania pikują).
I kiedy już za pomocą jednego zdania udało mi się sprawić, że zostali naprawdę ciekawi zjawiska czytelnicy, przedstawię same płyty. Jedna jest błyskotliwa, druga mocna, a trzecia tylko przyjemna.



MIKE COOPER New Guitar Old Hat Knew Blues
, Room40 2016, 8/10
Tu mamy jednego z najbardziej niedocenionych grywających dziś muzyków – opisywałem go nie tak dawno jako tego, który miał czelność nie zgodzić się na dołączenie do The Rolling Stones. A właściwie jednego z najbardziej niedocenionych muzyków od paru dekad, bo pochodzący z Reading Mike Cooper ma aktualnie 74 lata, mieszka w Rzymie i podróżuje po świecie, inspirując się egzotycznymi kulturami. Opisując ostatnie nagrania o takim właśnie nietutejszym charakterze, zaznaczałem, że gra na charakterystycznej gitarze rezofonicznej. I otóż trochę się ta informacja zestarzała, a Cooper gra częściej na nowym drewnianym pudle. Okazja jest szczególna: solowe improwizacje na gitarę na New Guitar Old Hats Knew Blues to moment, gdy powraca do stylu brytyjskiej sceny improwizowanej lat 70. Gra niczym Derek Bailey, zaskakując na każdym kroku – to technikami, to pomysłami, to wreszcie efektami brzmieniowymi. Dodaje wokale (nieco kojarzące się siłą rzeczy z nagraniami Davida Sylviana z Baileyem) i – co charakterystyczne dla niego – field recording. A raczej: hałasy towarzyszące improwizacji. Styl gitarowy ma bardzo charakterystyczny – perkusyjny, gitara momentami oddala się na długie mile od towarzyszącego kiedyś Cooperowi bluesa, a staje się instrumentem perkusyjnym na modłę Pacyfiku, Indonezji. Kiedy indziej (Call in the Noise) tonie w sprzężeniach. I to wszystko 74-latek nagrał ot, tak, od ręki – na jednym koncercie w Genewie. Zaraz, naprawdę z gitarzystów wolicie Hetfielda?

SUPERSILENT 13, Smalltown Supersound 2016, 7/10
Mam 13 płyt norweskiej grupy Supersilent z tymi jednokolorowymi okładkami, które najczęściej – tak jak ostatnia – utrzymane są w odcieniach szarości. Większości z tych płyt nie polecałbym nawet w szczególny sposób, ale w najlepszych momentach ta improwizująca grupa (aktualnie trio) nie brzmi jak nic, co znacie. I nic nigdy nie będzie tak brzmieć. I nigdy nikt nie wymyśli nazwy dla tego gatunku, bo jest to egzemplarz wyjątkowy – muzycy, którzy od jazzu odeszli na samym początku, a dziś poświęcają się zespołowej improwizacji elektronicznej, ale przy tym udają jak gdyby grali na nieistniejących instrumentach akustycznych. Są tu momenty, gry właściwie w komplecie są perkusistami, pojawia się dużo syntetycznych dźwięków o takiej właśnie, perkusyjnej charakterystyce (5 – zamknięty pięknym akordem organowym, niczym w dobrej kompozycji). Poza tym charakterystyczne są przesterowane, długie dźwięki zbliżone w charakterystyce do gitary elektrycznej. Wyścig z konwencją rockową, a nawet metalową (bywało już wcześniej w Supersilent) słychać w nagraniu 7, zamkniętym fantastycznymi improwizacjami wokalnymi i frenetycznym finałem. Pomijać coś takiego, nawet po 12 płytach grupy, byłoby nierozważnie. Dziewiątka jest totalna i szybko wchodzi na poziom, który w dyskografii Supersilent utożsamia się z najlepszą ich płytą numer sześć (wszystkie tytuły Supersilent to wyłącznie cyferki). Gdyby mieli na tym skończyć, byłoby godnie. Choć kolejna identyczna okładka (mimo zmiany wytwórni album Supersilent to dalej ten sam, jednokolorowy, minimalistyczny koncept graficzny) i kosmiczne brzmienie w finale 9 sprawia, że jednak chciałoby się więcej. Nie słychać, że w rzeczywistości jak zwykle mamy tu utwory, które przeleżały swoje – sesje z lat 2009 i 2014, teraz dopiero zmiksowane w magicznym studiu lidera Helge Stena.



NELS CLINE Lovers
, Blue Note 2016, 7/10
Nels Cline, na co dzień gitarzysta Wilco, pojawiał się już jako bohater wpisów (tu i tu). Lovers to wydana kilka miesięcy temu, ale teraz dopiero dostępna na winylu autorska płyta Cline’a, pierwsza w barwach prestiżowej wytwórni Blue Note. Opisywana tu i ówdzie – chyba z rozpędu, bo Cline’a znamy z odważnej muzyki – jako „avant-garde jazz”, nie ma z awangardą nic wspólnego. Z małym wyjątkiem w postaci tematu z filmu Nocny Portier. Przeciwnie. Cline wprawdzie zbudował występującą tu swoją orkiestrę w oparciu o znajomości z bardziej progresywnego światka (na wiolonczeli gra Erik Friedlander, na harfie Zeena Parkins, na trąbce Steven Bernstein), ale muzyka, którą grają, to sympatyczne miłosne rozmarzone klamoty Kapera, Manciniego, Szabo (świetne Lady Gabor), instrumentalne wersje szlagierowych standardów w rodzaju Beautiful Love (skądinąd przypomina go trochę nasze późniejsze Miłość ci wszystko wybaczy Warsa) czy I Have Dreamed. Dodaje garść własnych kompozycji, zaskakując jednak tak naprawdę wklejeniem w ten klimat powłóczystego orkiestrowego jazzu prowadzonego delikatnymi partiami gitary takich utworów jak It Only Has To Happen Once z repertuaru Ambitious Lovers (świetne!) czy nawet Snare, Girl z repertuaru Sonic Youth. Nad tą miłosną w charakterze płytą Clibe myślał – jak przyznaje we wprowadzającym ją tekście – przez 25 lat, więc samo to, że wydaje ją z takim namysłem tej miary artysta, po prostu zmusza do przesłuchania, przemyślenia i nieodrzucania po kwadransie ze względu na lżejszy charakter. Nie jest to płyta wybitna, ale do częstego słuchania z pewnością. Adresatką albumu wydaje się grająca na nim zresztą Yuko Honda, żona Cline’a (tak, to ta z Cibo Matto!). To jej wprost dedykowany jest końcowy wyjątkowej urody temat Cline’a zatytułowany The Bond. Mamy więc rodzaj Cline gra-żonie.

Ale żeby nie puentować odgrzewanym pomysłem z wczoraj, zaproponuję może jeszcze skrótową odpowiedź na pytanie zadane w tytule. Otóż kupuję te wszystkie płyty, bo mi się autorzy nie nudzą.