Bisz, Fisz i Mes, czyli raperzy znad Wisły

Co mają wspólnego Bisz, Fisz i Mes? Po pierwsze, przerastają większość polskich tekściarzy w pokoleniu trzydziestolatków (o Łonie pisałem oddzielnie, ale wobec Łony jestem bezkrytyczny), nie tylko raperów. Po drugie, mówienie o hip-hopie jest w ich wypadku dużym uproszczeniem. Po trzecie, ich publiczność nie ogranicza się do fanów hip-hopu w żadnym razie. A dodatkowo każdy z nich ma dyscyplinę, w której jest najlepszy. Taki Bisz na przykład najprędzej wygrałby konkurs poetycki. Fisz najbardziej się nadaje do familijnego odsłuchu (mogę wystawić certyfikat, moje dzieci najbardziej lubią Fanatyków). Ten Typ Mes powie wam najwięcej o rzeczywistości, nie schodząc z konkretu i nie uciekając w abstrakcję. Językiem współczesnej polskiej kultury są wszyscy trzej. Moje dzisiejsze uwagi odnoszą się więc do tego, który z ich nowych albumów warto kupić w pierwszej kolejności, bo że znać wszystkich trzech autorów trzeba, wydaje mi się oczywiste.

BISZ/RADEX Wilczy humor, Pchamytensyf 2016, 8/10
Bisz, o którym pisałem w życiu tylko raz, za to od razu w tekście o języku polskim, próbuje przebić bardzo ciekawy album Wilk chodnikowy sprzed trzech lat. Pomaga mu w tym (uwaga!) Radek Łukasiewicz z Pustek, który dotąd, jeśli już służył pomocą innym wykonawcom, to raczej jako autor tekstów. Tu rzuca się w wir produkcji hiphopowej z ambicjami rzadko spotykanymi w tej branży. Nie dlatego, żeby nie było lepszych, ale bit Radexa jest inny – bardzo poukładany, zbudowany, chwilami brzmi jak gdyby był dopisywany takt po takcie do linii wokalnej i miał podążać za nią, uzupełniać, co chwila inny, żywy, podkreślający poszczególne frazy. Nie znaczy to, że jest tu czegoś za dużo (choć dużo jest np. grania na basie). Są śpiewane refreny (Potlacz!, w pewnym sensie nawet świetny Nie obrażaj się). Owszem, nie jest to produkcja oderwana od rzeczywistości. W Nie mam głowy mamy bluesowy fortepian – Radex dopisuje tu ciekawy rozdział do stałych polskich polskich fascynacji fortepianowymi melodiami w rapie. Znajdą się tutaj wycieczki po nowoczesność, ale nie wiem, czy ostatecznie nie dają – paradoksalnie – najsłabszych momentów (Znak zapytania – singlowy skądinąd). Ale różnorodność przede wszystkim. Mam nawet wrażenie, że w utworze tytułowym poprzez nawiązania do Beatlesów Radex zerka w kierunku The Avalanches. Ale za pewną taką nieśmiałością – z tego hitu raczej nie będzie.
Jeśli lubicie podczas słuchania muzyki śledzić sensy, Bisz zgubi was niejednokrotnie. Dalej od czasu do czasu rzuca hashtagami, które opisywałem poprzednio na łamach „Polityki”. I dalej jest w polskim hip-hopie jednym z akrobatów rymu, a beaty Radexa – co jest jednym z większych odkryć albumu – bronią go przed sprowadzeniem tych akrobacji do powtarzającej się nieznośnie gimnastyki. Bisz bluzga z czujnością i umiarkowaniem, zwykle w sposób uzasadniony poetycko. Weźmy Kurwa, jestem estetą / Jak Baudelaire nad padliną w rowie / Zamiast pióra, zardzewiałą pęsetą / Wciąż odnajduję piękno w sobie„. Tak, są tu też odniesienia do Tołstoja i Dostojewskiego. Poza tym dzięki temu niecodziennym porozumieniu pokoleniowym ponad podziałami dowiadujemy się też czegoś o tęsknotach obu trzydziestolatków do dzieciństwa. Słyszę ją zarówno w coraz to nowych pomysłach muzycznych, zakładających prawo do błędu, eksperymentowania, pewnej naiwności: Puff i jesteśmy dorośli / Wszyscy stąd dawno już poszli / Po rozum do głowy i doszli do / Wniosku, że nie chcą być gorsi od całej tej pieprzonej reszty – słyszymy na tle dance’owego beatu, który pewnie niejednemu trzydziestolatkowi przypomni dzieciństwo. No i jeszcze mała konstatacja: Uff! Już jesteśmy dorośli / Upodabniamy do roślin się. Kto by to lepiej ujął, no kto?

FISZ EMADE TWORZYWODrony, Art2 2016, 7/10
Z różnych swoich recenzji Fisza mógłbym już złożyć jakąś dziennikarską antologię, ostatnio w każdym razie mu słodziłem – choć właściwie bardziej jeszcze jego bratu, bo to producenckie rzemiosło Emade wykatapultowało album Mamut do czołówki moich ulubionych polskich płyt roku 2014. Drony są pod tym względem kontynuacją. Choć jak każdy śledzący dyskografię braci Waglewskich wie – prostych powtórek tu nie ma. Mamy więc za to rzecz o nieco mniej tanecznym charakterze i jeszcze bogatszą aranżacyjnie. Znów kwartet smyczkowy (Fanatycy, Duch), ale do tego na przykład zaskakujące Kręte drogi z Januszem Prusinowskim, prowadzone najpierw pętlą gitary akustycznej, a później repetycją fortepianu. Utwór Telefony i tytuł płyty zwiastowały concept album o technologiach. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale choć alienacja jako skutek technologii to wątek dominujący, płyta monotematyczna nie jest. Pozostaje też dość delikatna lirycznie i właściwie nie wchodzi w drażliwe konteksty polityczne. Ale pod tym względem Fisz i Emade – lubcie lub nie – zazwyczaj bywali raczej ucieczkowi.
Dla Emade Mamut był moim zdaniem albumem przełomowym – i pod względem muzycznym lepszym niż Drony. Ale i tu znajdziemy stosowne zaskoczenie – tym razem uwagę przyciągają partie wokalne Fisza, który nie tylko przekracza granicę między rapowaniem a śpiewem, bo to już robił. Na Dronach zaczyna się w tej wokalnej roli najwyraźniej już zupełnie dobrze i wygodnie czuć. Choć do partii wokalnych przyciąga też fakt sięgania po ulubione ostatnio narzędzia do przetwarzania głosu, co cieszy mnie już znacznie mniej. Mamy więc delikatne przetwarzanie linii wokalnej w w Biegnij dalej sam, bardziej zdecydowane – w Samochodach i Komputerze. W masteringu ktoś podkręcił gałką na tyle, że audiofile mogą zgrzytać zębami. Ogólnie jest to jednak imponujące i wciąż dużo lepsze niż ból zęba.

TEN TYP MES Ała., Alkopoligamia 2016, 8/10
Wspominałem wyżej o antologii i Piotr Szmidt, czyli Ten Typ Mes zasunął sobie przy okazji płyty tomik felietonów. Mogłem więc złośliwie machnąć ręką i uznać, że to już ból głowy naszej redaktorki zajmującej się literaturą. Poza tym ciężkie to-to, twarda obwoluta (edycja specjalna), a mnie kręgosłup już boli od noszenia płyt, żeby się jeszcze ładować w książki. No ale posłuchałem i jednak nikomu nie oddam. Jednym z pierwszych tekstów, w których się odnalazłem, okazało się zresztą Book Please, czyli jakże prawdziwy, jakże mocny utwór o internetowej epoce rozproszenia, które czytanie książek utrudnia. Mes płodny jest jak zwykle: Ała. (koniecznie z kropką na końcu – to wszyta w język kwestia pogodzenia się z tym, że boli) to 77 minut muzyki dość szczelnie zagadanej tekstami świetnie balansującymi powagę i żart. Sytuacje bolesne są tu okazją do śmiechu, a zabawne – do refleksji. I poczucie humoru to jest to, co u warszawskiego rapera szanuję. Potrafi mnie zdenerwować jakąś próbą, ale i rozśmieszyć potrafi. A bardziej jeszcze lubię u niego to, że choć mówi dużo, to z wyjęciem celnego porównania, czujnej językowo frazy czy chwytliwego refrenu z tekstu właściwie nigdy nie ma problemu. To znaczy bywa: taki, że trudno mianowicie ten jeden wybrać. Zaczynamy więc od Nic mnie tak nie dojeżdża jak codzienność, jedziemy przez Jasną na czarną koszulę zamienię / By nosić żałobę po wysokiej samoocenie (w tekście o psychoterapii), po chyba najlepszego w zestawie Świeżaka, który – na dobrym beacie – oferuje tyle chaotycznie rzucanych myśli, że można by z nich skleić parę tekstów, czasem na zupełnie inne tematy: Przywykłem do tego, że bateria trzyma tydzień, w tel się gapię sekundę / Teraz bateria wytrzyma sekundę, zagapię się w tel – mija tydzień (znakomite gościnne wejście Eldo w tym samym numerze). I tu jesteśmy niby bardzo blisko tematyki nowych tekstów Fisza, a jednak jakże inaczej traktowanej. Jeden mail i wybuchnie mi inbox – to chyba o mnie.
Kluczem w wypadku Mesa jest swoboda. Widać ją nawet w rytmie tych cytowanych fraz z tekstów. Słychać w śpiewie, który i Mesowi wychodzi coraz lepiej (a pamiętam koncerty i bywało z tym różnie). Jest w tym wszystkim element artystycznego bałaganiarstwa – czasem dobre puenty uciekają, umykają. Ale przecież Mes już dawno surfuje po tej trudnej granicy między środowiskowym poklaskiem a uznaniem publiczności, co do hip-hopu zagląda od czasu do czasu. Świetnie radzi sobie z żywym instrumentarium (jedne z najlepszych beatów tutaj to te powstające w kontakcie właśnie z żywą muzyczną materią), ale trudno nie zauważyć, że – choćby dlatego, że wciąż korzysta z usług różnych producentów – ze spójnością jest tu mocno na bakier. I bywa to frustrujące, ale słucha się – a może czyta, bo jest tu flow bardziej chwilami literacki niż czysto raperski. A potem trzeba jeszcze doczytać drobiazgi, bo znaczna część talentu Mesa gubi się w szczegółach.

Podsumowując: Mes robi wrażenie najbardziej prawdziwego, Bisz z Radexem kreują zupełnie nową rzeczywistość, Fiszowi i Emade tym razem pozostaje niezły balans jednego z drugim. A teraz sami sobie wybierajcie. Ja jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że wybierać nie muszę.