Rock Around the Klocki

Tracimy świat prawdziwych superbohaterów – tak sobie pomyślałem, czytając o nowym zestawie, który (na razie najwyraźniej testowo) wprowadza firma LEGO. To Yellow Submarine z charakterystyczną łodzią podwodną z psychodelicznej, kwasowej animacji, a do tego figurki muzyków The Beatles. Od listopada zestaw będzie do kupienia za nieco ponad 200 zł w wybranych salonach i wysyłkowo. Masowo dostępnych klonów z Gwiezdnych wojen i wężonów z Ninjago nie wyprze. Przypuśćmy, że dziecko – a nie sentymentalny dorosły, który jest tu moim zdaniem prawdziwym „targetem” – dostanie do zabawy Czwórkę z Liverpoolu i spróbuje zaaranżować jakąś scenkę, wrzucając ich pomiędzy Dartha Vadera, postaci z Lego Movie i superbohaterów Marvela. I co? Możecie to przyjąć jako wyznanie zgryźliwego tetryka, ale mam obawy, że dziecko w ogóle nie będzie wiedziało, co ma z tymi biednymi Beatlesami robić.

beatles-lego

Dlaczego przyjmuję takie ponure założenie? Otóż w wieku mojego rozkochanego w Lego syna (lat 9) zaczynałem już być kształtowany przez bardzo konkretny rodzaj opowieści. Jedną z takich formacyjnych historii była ta powtarzana przez mojego kolegę, który był – za sprawą przyjacielskich więzów rodziców – u jednego z ówczesnych muzyków Oddziału Zamkniętego w domu. I wiesz, co ma ten facet? – usłyszałem. – Ma wieżę Sony! Przyznaję: na początku w ogóle nie wiedziałem nawet, co to jest ta wieża. Myślałem, że może rodzaj wieży z klocków. Dopiero później się dowiedziałem, że firma Sony produkuje sprzęt muzyczny. Tzn. do odtwarzania muzyki. I jeśli ktoś taki jak muzyk (sic!) sam był posiadaczem wieży i słuchał sobie muzyki, to znaczy, że musi w tym coś być. Koncern Sony stał się więc bohaterem dziecięcego marzenia – ale nie o konsoli, tylko o sprzęcie do odtwarzania muzyki. Czy teraz jest tak samo? Nie sądzę. Choć nie chcę tego oceniać – nie było doświadczenia z superbohaterami ze świata muzyki w XIX wieku, były jakieś inne, więc może cała rzecz w kulturze jest przejściowa i niedługo dzieci będą sobie wieszać plakaty np. celebrytów publicystyki politycznej albo youtuberów.

Właśnie, plakaty. Drugim odkryciem tamtych czasów był dla mnie fakt, że można zbierać plakaty superbohaterów świata muzycznego dodawane do takich reżimowych periodyków jak „Dziennik Ludowy” czy „Zarzewie”. Kwitł rynek wtórny, na którym plakat Maanamu kupiłem kiedyś za dwie dychy, ale coś też udało mi się sprzedać. Owszem, Gwiezdne wojny były historią, którą się pasjonowano, ale lepsze przełożenie na gadżety w czasach PRL mieli wykonawcy muzyczni. To oni tworzyli aktualny język popkultury: Republika, Maanam, Lady Pank, a do tego cała reszta gwiazdek z zagranicy. O Avengersach czy Lidze Sprawiedliwych, których członków są teraz w stanie wymienić nasze dzieci, nikt nie miał bladego pojęcia. Oczywiście kult wykonawców muzycznych nie miał nierzadko nic wspólnego z muzyką (łatwiej było skądinąd dostać plakat niż płytę), nie zmienia to jednak faktu, że był. A w ciągu ostatnich kilkunastu lat straciliśmy go bezpowrotnie na rzecz serii komiksów-gier-filmów. Dlatego ucieszyła mnie ta klockowa Żółta Łódź Podwodna. Może po niej przyjdą zestawy z metalowcami, punkami, historią rock and rolla, kolorowymi grupami hipisowskich lat 60., a nawet współczesne gwiazdy muzyki popularnej w rodzaju Kanye Westa, Beyonce czy Rihanny? Fantastyczny mógłby być zestaw z Daft Punk. Na społecznościowej stronie Lego Ideas pojawił się projekt zestawu z zespołem Kraftwerk – można głosować! – a obok zbiera opinie projekt poświęcony grupie Coldplay. Czy uda się zrobić z muzyki coś więcej niż tylko playlistę i potencjalną ścieżkę dźwiękową gry FIFA lub filmu o Batmanie?

Zostawiam tak tych kilka uwag, razem z pakietem psychodelicznych płyt, których autorzy dorastali najprawdopodobniej jeszcze na starej generacji bohaterów muzycznych. To dalszy ciąg podsumowań października – i jeszcze daleko do końca.

D.D DUMBO Utopia Defeated, 4AD 2016, 6/10
Na początek z nerwem i lekkim funkiem, niczym w popowych nagraniach z lat 80., ale też z wyraźnymi odniesieniami do Tame Impala, czyli muzyka grana przez D.D Dumbo (właśc. Oliver Hugh Perry), debiutanta z australijskiego pustkowia. Zaskoczenia aranżacyjne przynosi właściwie na każdym kroku. Do tego imponuje sposób śpiewania – nie dość, że pewny, to jeszcze swobodnie, odważnie wyprowadzający frazę poza siatkę rytmiczną. Są momenty znakomite (refren Cortisol), ale za dużo indie-rockowego kombinowania dla samego kombinowania w piosenkach, którym jeszcze trochę brakuje. Wrażenie psują też słabe ballady – tu niedostatki w dziedzinie pisania piosenek wychodzą na wierzch. A to odbiera sporo uroku, biorąc pod uwagę, że zarówno art pop lat 80., jak i scena psychodeliczno-folkowa (do której, o dziwo, też Perry’ego zaliczają) to jednak wyższe progi, gdy chodzi o same piosenki.

DRUGDEALER The End of Comedy, Weird World 2016, 6/10
Debiutancka solowa płyta Kalifornijczyka związanego z tamtejszą sceną psychodelicznego popu, występującego też pod różnymi innymi szyldami i w innych formacjach, m.in. Sylvia Plath i Run DMT. Te związki ze sceną potwierdza gościnny udział w nagraniach Ariela Pinka i Weyes Blood (czyli Natalie Mering, znana m.in. z Jackie-O Motherfcuker). I jak zwykle w tych rejonach geograficznych – trochę absurdu Pink Floyd z Barrettem, trochę kiczu Ariela Pinka, trochę szlachetnego starego grania z okolic The Beach Boys albo Burta Bacharacha. Dużo średniej klasy piosenek, czasem zaburzanych jakimiś efektami dźwiękowymi, w tym jeden znakomity utwór, trzeba przyznać – Suddenly z Weyes Blood. Wklejam powyżej wśród mieszanych uczuć co do całości.

THE LEMON TWIGS Do Hollywood, 4AD 2016, 6/10
Kwartet, ale bazowo (od strony autorskiej) właściwie duet braci D’Addario z Nowego Jorku. Retro pop w wersji tryskającej sentymentalizmem, dość wyrafinowanej, ale jednak bardzo, bardzo czytelnej. Z psychodelią i tzw. power popem w tle. Do zanotowania właściwie dwa utwory: These Words i chyba jeszcze Frank , poza tym dla fanów Beatlesów i w dodatku takich, którzy szukają kolejnych prawnuków Czwórki, bo choć dobrze grane i nieźle zrobione pod względem producenckim, to jest to w sumie wtórne i drugorzędne. Do rozbawienia rodziny na jedno niedzielne przedpołudnie. Czy raczej – próby rozbawienia, bo oferta muzyczna była szersza i konkurencja za duża.

RICHARD PINHAS/ TETSUYA YOSHIDA/ MASAMI AKITA Process and Reality, Cuneiform 2016, 8/10
Wchodzicie, kiedy koncert najwyraźniej się już kończy, tyle że okazuje się jednak, że chociaż się kończy, to trwa tak dalej dobrą godzinę. Jak gdyby muzycy trenowali koniec koncertu. Coś jak Crazy Horse Neila Younga w szczytowym momencie upajania się sprzężeniami. Tyle że w wersji nie tak tradycyjnej, tylko futurystycznej, no i napięcie stopniowo rośnie zamiast spadać. Dodatkowo rzecz ma oczywiście klimat bardziej japoński niż amerykański. Czyli godzilla – zważywszy choćby na monstrualne rozmiary utworów, do 36 minut (najdłuższy utwór to coś jak cała oddzielna płyta). Gitara utytułowanego Francuza Richarda Pinhasa (Heldon) i perkusja Yoshidy (Ruins, sądząc po dyskografii, współpracują ostatnio często) to frakcja rockowo-psychodeliczna, Masami Akita (lepiej znany jako Merzbow) wnosi tu elementy noise’u i „zawirusowuje” tę muzykę, trochę jak Helge Sten w nagraniach Supersilent, tyle że na sposób bardziej jednak hałaśliwy, choć podążający z duchem słyszalnej tu rockowej energii. Często mielibyśmy bowiem całość bliską Acid Mothers Temple czy nawet grupie Hawkwind, gdyby nie to, że Akita zakrzywia nam perspektywę rockową. A zakrzywia ją w tak zręczny – i daleki od skrajności – sposób, że prostą drogę dojścia do tej muzyki będą mieli pasjonaci gatunków z każdej strony układanki. Kupiłem dla składu, ale miłe zaskoczenie, jakie mnie spotkało, jest zjawiskiem zupełnie niezależnym od nazwisk.