Najgorszy miesiąc w roku to…

W muzyce to ten miesiąc, gdy wychodzi na to, że wielcy i ważni nie są dość wielcy i dość ważni, żeby się przebić na szczyt listy bestsellerów. A mniejsi i mniej ważni nie mają na to najmniejszych szans. Debiutanci październikowi należą zaś do tej szczególnej grupy, której problem trudnej drugiej płyty nie będzie już dotyczył, bo nikt nie napisze o pierwszej. Po co debiutant, ktoś, kto z reguły na początku ledwie szepcze, miałby wchodzić na imprezę, gdy już wszyscy krzyczą? Rok ma 12 miesięcy, ale duża część wydawców, artystów i menedżerów widzi tylko jeden: październik. Nie tylko ja uznaję go na bazie wieloletnich doświadczeń za moment, kiedy może i sprzedaje się łącznie najwięcej płyt, ale z pewnością nie wasze. Wydaje w tym miesiącu płyty całe mnóstwo ludzi, których nikt nie poinformował, że sezon wydawniczy w erze dystrybucji cyfrowej, gdy walka toczy się głównie o uwagę, dawno się już rozszerzył na cały rok. Dlatego spójrzcie łaskawie za siebie: Rihanna wydaje w styczniu, Kanye West w lutym, Frank Ocean w sierpniu, a Stonesi w grudniu. I nie zważają na to, że ludzie mają wtedy mniej pieniędzy albo są na wakacjach. Liczy się ich uwaga – z uwagą prasy jest dokładnie tak samo. W kilku kolejnych wpisach będę próbował opisać po kilka wartościowych albumów przeoczonych w ostatnich tygodniach. Na początku okolice popu i czarnej muzyki. Oczywiście nie spodziewajcie się, że Wasz album znajdzie się w tym zestawieniu, skoro już wydaliście go w październiku.

BAYONNE Primitives, City Slang 2016, 7/10
Reedycja (najpierw w marcu Mom + Pop w USA, teraz europejskie wydanie City Slang) płyty sprzed dwóch lat bardzo ciekawego młodego artysty z Austin. Roger Sellers jako Bayonne nagrywa muzykę z głównymi motywami o folkowym klimacie (falset, chórki itd.), ale powstającą z zapatrzenia w psychodelię Animal Collective i repetycje charakterystyczne dla minimal music. Z powracającymi motywami fortepianowymi jako płótnem, na którym budowana jest reszta utworu. Poza AC nawiązuje – w dość rozbudowanych aranżacjach – do utworów Sufjana Stevensa (pojawia się banjo i nawiązania do country) czy Caribou (motoryka). Wtórność akurat momentami zupełnie bez znaczenia, bo wszystkie te elementy Bayonne trzyma krótko i podporządkowuje wymogom dość zwartych kompozycji. Czekam na kolejne nagrania, a o rozgłos się właściwie nie martwię – Appeals trafiło właśnie na ścieżkę dźwiękową gry FIFA 17, więc wyrażenie „gimby nie znajo” już niebawem nie będzie miało zastosowania. Tym bardziej warto słuchać, zanim gimby poznajo. Trzy idące w stronę mocniejszej produkcji bonusowe utwory na tej reedycji – w tym bardzo chwytliwy Living Room – zwiastują rychłe sukcesy i możliwą (niestety) stopniową zmianę estetyki.

BUSLAV Buslav, Pomaton 2016, 7/10
Dobra męska wokalistyka nawiązująca do czarnej muzyki rzadko spotykała się u nas z dobrym przyjęciem rynkowym, pozostaje więc wierzyć, że Buslava – tak jak w moim wypadku, bo był jedną z najciekawszych nowych postaci, które wypatrzyłem na ostatnim Spring Breaku – uda się publiczności polubić dzięki świetnej koncertowej prezentacji (sekcja rytmiczna! chórki!). Polski multiinstrumentalista i wokalista po przetarciu się w Nowym Jorku (opowiadał o tym w wywiadach) dokonuje próby w trudnym krajowym środowisku. Dla utrudnienia decydując się na język angielski (choć polski na początku i końcu płyty brzmi bardzo dobrze, nawet z tym przegiętymi głoskami nosowymi) oraz na – tak, miło, że pamiętacie – wydanie pierwszej płyty w październiku. Zanim całkowicie przepadnie, polecam posłuchać Searching For You w wersji z nagrywanej na żywo sesji. Usłyszycie tu nie do końca przyjęte zgłoszenie do grona najlepszych polskich piosenek roku z całkiem zgrabnym tekstem i świetnie rozwijaną aranżacją na pograniczu, po którym chce dziś przemykać wielu młodych artystów za granicą – między uduchowionym białym soulem a niezależno-rockowym trampkarstwem. W innych tego uduchowienia więcej (Our Way), czasem pojawia się delikatny sygnał ambicji lidera jako instrumentalisty (partia klarnetu w Eternity). Jacek Świąder z „Wyborczej” w jednej z nielicznych recenzji (dziennik ma większą powierzchnię) słusznie zestawiał go ze Skubasem. Pewne podobieństwa wynikające z warsztatu są, ale potencjał Buslava wydaje mi się jeszcze większy, więc jeśli przejdzie bez dalszego echa, to zwalcie to na październik.

HOW TO DRESS WELL Care, Domino 2016, 5/10
Polskie wyjce – mówiło się kiedyś pieszczotliwie w gronie dziennikarzy pewnego magazynu o grupie krajowych wokalistek podrabiających amerykański soul w latach 90. Później nawet w Polsce nauczyliśmy się to robić lepiej (grać soul, a nie nazywać) i w tej chwili podążanie w tym kierunku związane jest – jak chyba wszędzie na świecie – przede wszystkim z problemem wtórności niż bliskości do oryginału. Tom Krell jako How To Dress Well dzielnie próbuje coś wykrzesać z soulowej tradycji, a media muzyczne opisują to różnymi modnymi etykietkami. Nie zmienia to faktu, że szczyt możliwości już chyba za nim (poprzednia płyta sprzed dwóch lat), a Care dusi się w produkcji i nie przynosi żadnych oszałamiających rozwiązań. Być może analiza erotycznych tekstów w serwisie Genius doprowadzi kogoś na trop drugiego dna, ja jednak zadowolę tym, że momentami zaczyna mi tu całkiem serio prześwitywać to pierwsze. Niby zbudowane na najlepszych podzespołach z XXI wieku, ale gdzieś pod plumkającymi na pierwszymi planie elektronicznymi przeszkadzajkami (What’s Up) zaskakująco bliskie wyjcom sprzed dwóch dekad.

JAMIE LIDELL Building a Beginning, PIAS 2016, 5/10
Prawdziwa grupa rekonstrukcyjna muzyki r&b, gospel i jeszcze dźwięków okolic reggae z drugiej połowy lat 70., włącznie z prostymi nawiązaniami do Jackson 5, ale przede wszystkim do wielkiego Steviego Wondera. Coraz lepsze technicznie (szczególnie jeśli chodzi o partie wokalne samego Jamiego Lidella) i coraz bardziej bezsensowne, bo mierzenie się z żywą legendą grozi zazwyczaj artystyczną śmiercią lub kalectwem. Amerykańska muzyka w Europie – cóż, czasem wychodzi, ale tu miałoby sens tylko pod warunkiem czujnego przetwarzania, a Lidell, choć pod względem umiejętności coraz lepszy, ewidentnie tej czujności ma ostatnio za mało, skazując się ponownie na drugorzędność.

ST. PAUL & THE BROKEN BONES Sea of Noise, Records Label 2016, 7/10
Bardzo przyjemna płyta neosoulowa zespołu z Alabamy, który może się powoli zaczynać ścigać z The Dap-Kings pod względem wierności brzmieniu lat 70. Duża, ośmioosobowa orkiestra świetnie gra funk i podrywa mocno całą tę mocno sentymentalną, ładną, choć przewidywalną muzykę ładnymi aranżacjami instrumentów dętych i smyczkowych. Warto też zwrócić uwagę na wokalistę Paula Janewaya, podobnie jak cała reszta grupy dość dalekiego od typowego dla czarnej muzyki wizerunku. Mówiąc wprost: jeśli na końcu spojrzycie na zdjęcie zespołu, może was ono zaskoczyć. Czasem trochę przynudzają soulowo w środkowej części, ale mimo wszystko warto posłuchać, bo z najgorszej – wydawałoby się – mielizny takiego Sanctify zespół wyprowadzają rewelacyjnie zmysł aranżacyjny i umiejętności techniczne.