Gra w piki daje wyniki

To nie takie piki, jak w karcianym powiedzeniu. Po prostu w podróży w poszukiwaniu nowych brzmień góry Pamiru czy Kakszaału wydają się ostateczną granicą. I szczytem szczytów, biorąc pod uwagę wysokości tego, o czym jeszcze niedawno uczono u nas jako o Piku Pobiedy, Piku Lenina i Piku Komunizmu. Wygląda więc na to, że zapuszczając się w bardzo mało znane muzycznie rejony Tadżykistanu i Kirgistanu krakowski festiwal Unsound przekroczył ostatnią granicę i osiągnął szczyt szczytów w sięganiu po inspiracje coraz bardziej odległe. Z tej okazji wyjątkowo odwiedziłem Kraków nie na końcu imprezy (który to koniec ciągle przed nami), tylko na początku. Jeszcze nigdy Unsound, światowy festiwal skądinąd, nie był tak blisko muzyki świata. No ale pamiętacie pewnie hasło Dislocation i tegoroczne historie przejazdu Unsoundu po rejonach mniej uprzywilejowanych? Jeśli nie, to część jest pod wyżej wklejonym linkiem. A jeśli tak, to dalej napiszę jeszcze parę słów…

Straciłem ryzykowny z założenia występ Ordo Sakhna z Moritzem von Oswaldem (wtajemniczeni mówią, że grali trochę obok siebie – ale jak mówią w Kirgistanie: no risk, no fun) na otwarcie imprezy, ale za to zdążyłem na poranny wtorkowy występ Samo. Grupy, która zdefiniowała tegoroczne doświadczenie festiwalowe: prawie nie istnieje w sieci, wprawdzie działa od lat, ale „lubi ją” na FB 695 osób, a przy tym pochodzi z kraju, który wprawdzie nie należy już do ZSRR, ale w rankingach państw demokratycznych znajduje się gdzieś daleko, za to nieźle wypada w rankingach przestępstw narkotykowych i nie tylko geograficznie kojarzy się z Afganistanem. Co do grupy muzyków z Pamiru miałem więc pewne podejrzenia, że pachnieć będą państwowo sankcjonowaną muzyczną cepelią, tymczasem okazali się DIY (te chałupniczo kopiowane CD-ry!) do tego stopnia, że tradycję lamentów, którą przywieźli do Krakowa, w dużej mierze tworzą sami – bo jest to tradycja żywa, niezakłócona akademickim porządkiem, a lider grupy, zapytany o to, czy instrumenty robi na podstawie jakiejś dokumentacji, czy wiedzy przodków, odpowiada, że tak po prostu. Instrumentów – strunowych, smyczkowych i perkusyjnych – przywieźli całą gamę, śpiewając przy tym nieźle i wciągając publiczność w swoje granie o specyficznej rytmice – tu perkusista spogląda cały czas na pozostałych muzyków, dobudowując swoją partię w rytmicznym unisonie.

Mam wrażenie, że ze strony festiwalu to forma powiedzenia: A teraz sprowadzimy wam wykonawców, którzy – choć nie będą, jak przed rokiem, jedną wielką niespodzianką – okażą się równie nieznani, tajemniczy.

Wieczorem tego samego dnia (wtorek) Samo zagrali z Kubą Ziołkiem, który nie dodał może jakiejś nowej jakości swoją grą na gitarze czy dogrywanym „terenowym” tłem, ale z pewnością też nie zepsuł tego, co było dobre. Wpisał się w konwencję w sposób naturalny – i vice versa. Było nawet – jeśli się nie mylę – zgrabne podejście do utworu Ziołka (bodaj Melodia), który też wpisał się w naturalny sposób w delikatną dość stylistykę koncertu. Podobnie następnego dnia, gdy młodziutki wirtuoz komuzu Askat Jetigen z Kirgistanu wpasowywał się z ludowymi piosenkami i pasażami solowymi w miejsca, które przygotowali dla niego Robert Lippok i Lillevan, którzy do projektu Gletschermusik nagrywali, a później przetwarzali dźwięki topniejących lodowców Azji Środkowej. Najbardziej uniwersalna z tego wszystkiego wydawała się – co ciekawe – owa wirtuozeria. Choć trzeba przyznać, że w środę wieczorem wrażenie z poranka nieco zagłuszyła świetna Kaitlyn Aurelia Smith z walizkową Buchlą w zaskakująco popowej (im bliżej końca, tym bardziej) wersji – przynajmniej w zestawieniu z ostatnimi nagraniami.

Otwarcie na Wschód było pełne, bo towarzyszył mu panel o instrumentach z Azji Środkowej, a także ciekawa pogadanka o przewagach radzieckiej technologii, którą zafundował dość profesjonalnemu gronu widzów i artystów konstruktor syntezatora Polivoks. Wypatrzyłem na panelu młodego człowieka w blokowo-radzieckiej kreacji w stylu Goshy Rubchinskiego (kolega mi wyjaśnił, na czym to polega, stąd wiem), co zapowiadało jakieś dalsze podróże na Wschód, ale ja po ledwie dwóch dniach musiałem wracać z żegnającego (z klasą) Wajdę Krakowa do Warszawy.

Jeszcze jedna impresja: pierwszych piętnaście minut koncertu duetu Xylouris White na Unsoundzie sprawiło, że natychmiast pobiegłem po płytę. Słyszałem wcześniej jakieś nagrania, ale kompozycje perkusisty Jima White’a (z moich ulubieńców Dirty Three) i lutnisty George Xylourisa (jego nagrań wcześniej nie znałem), choć wpadają nieuchronnie w pewną brzmieniową monotonię, niosą nieprawdopodobny ładunek emocji, a przy tym mają bardzo precyzyjną konstrukcję. Bo trzeba było popracować nad aranżacją, żeby nie brakowało innych instrumentów. Ważny jest też potężny, głęboki głos Greka, który przypomina, że za jednym obecnym u nas Jorgosem Skoliasem czai się w kraju Zeusa (i Syrizy) cała niesamowita tradycja śpiewu. Te formy tutaj to znów bardziej pieśni niż piosenki (choć wywołują nowofalowe skojarzenia z Pere Ubu przeniesionym w erę mitologii – jakiś Peres Ubos powiedzmy), ale o czym są – nie wiem, wyłapuję głównie rymy. Kreteńska lutnia okazała się w każdym razie instrumentem o bardzo mocnym brzmieniu, choć cały czas jeszcze ciekawie korespondowała na Unsoundzie z popisami Tadżyków na innych archaicznych strunowcach. Trochę niechronologicznie o tym wszystkim opowiadam, ale możecie zajrzeć do programu, jeśli chcecie po kolei, prawda? Kto tam teraz gra?

Po zakupie płyty oczywiście na koncerty wróciłem, spoglądając chyłkiem na okładkę. I w tym momencie zdałem sobie sprawę, że został mi jeszcze jeden pik – Black Peak, bo taki tytuł nosi album Xylouris White*. I tak oto – mimo krótkiego pobytu na miejscu – mogłem kawałek tegorocznego Unsoundu zabrać na wynos, do domu.

XYLOURIS WHITE Black Peak, Bella Union 2016, 7/10

*Okładka skojarzyła mi się z kolei z wystawą Anny Zaradny, którą ciągle można zobaczyć w Bunkrze Sztuki – poprzez ten kształt nakreślony kredą. Wystawę warto zobaczyć, ale uwaga, bo gra w skojarzenia w bardziej skomplikowany sposób.