Jak nie tańczyć żałośnie (TMP, cz. 4)

Z całej bogatej oferty naprawdę ciekawych artykułów w nowym numerze „Gazety Magnetofonowej” (którą wreszcie mogę spokojnie pozachwalać, bo nie ma żadnego mojego tekstu) w głowie utkwił mi, o dziwo, niepozorny tekst z końca gazety, w którym Tomek Doksa przepytuje różnych muzyków na okoliczność tego, przy czym się bawili na szkolnych dyskotekach. Opowiadają koledzy w moim wieku lub trochę młodsi. Mówią oczywiście, że tańczyli przy Metallice i oczywiście musi paść tytuł Nothing Else Matters. Tu – przysięgam – bez względu na wagę tych wyzbieranych męskich (w sumie żadnej kobiety w stawce) zwierzeń życie stanęło mi na chwilę przed oczami. Życie moje i pokolenia zmarnowanego przez tę jedną piosenkę.

Utwór z płyty-symbolu przehandlowanego metalowego gniewu, melodyjna, ale łzawa i siermiężna ballada, która zatruwała serca całego pokolenia. Ballada, przy której moi długowłosi wtedy, a dziś już lekko łysiejący koledzy obściskiwali przyszłe żony, z którymi dziś się rozwodzą. I snuli marzenia o gitarach i skórach, które później okazały się teczką i garniturem. Ba, wydawało się nawet, że te przyszłe żony zamieniali na moment w gitary elektryczne pod koniec piątej minuty utworu. Bo nawet jeśli dotąd nie tańczyli do tej Metalliki żałosnego arytmicznego chodzonego, to w tym jednym momencie na chwilę zmieniali się z partnerkami w duety naprawdę żałosne, uchwycone w chwili doskonałej niedojrzałości – ani wte, ani wewte. Ani szybki, ani wolny, ani razem, ani osobno. Jak to tylko w tym głupim momencie w życiu bywa. Oczywiście nie było tak, żebym w tym procederze nie uczestniczył. Też mnie dopadło. A właściwie to w okolicy tzw. osiemnastek dopadało całymi seriami, podczas których Nothing Else Matters poprawiało się jeszcze One, a później przebijało November Rain GN’R. I oczywiście było też to słynne, utrwalone w tekście Doksy hasło „Daj, teraz ja!”, zazwyczaj oznaczające, że oto kolejny z kolegów dopił piwo, nabrał odwagi i zapragnął znów załadować do kaseciaka Metallicę. Wariantem „Daj, teraz ja!” było „Nikt nie tańczy”, po którym jak nic musiało polecieć November Rain, przy którym już zarówno partner, jak i partnerka w pewnym momencie porzucali się na parkiecie i zaczynali rżnąć na wyścigi solówki na powietrznej gitarze.

Edit: uświadomiłem sobie, że niektórzy młodsi czytelnicy mogą, o dziwo, nie znać tej piosenki, więc wklejam:

Po co ja w ogóle o tym piszę? Na pewno nie po to, żeby zachęcać do masowego wypróbowania tego rodzaju rozrywki. Bo jeśli jesteśmy w jakiejś mierze straconym pokoleniem, bardziej żałosnym, pogubionym i ponurym niż średnia, to pewnie dlatego, żeśmy się ściskali przy Nothing Else Matters, zamiast słuchać choćby i jakiegoś Barry’ego White’a. Gdybym mógł zawrócić czas, tobym zmienił zestaw kaset przy tych wszystkich prywatkowych magnetofonach i sprawdził, czy wyjdzie z tego jakiś inny, lepszy świat i sensowniejsze stosunki międzyludzkie (w szczególności takiemu Tomkowi Beksińskiemu, o którym ostatnio dużo tu pisałem, przepisałbym więcej soulu, a mniej gotyku – mogłoby to wiele zmienić). Ale na pewno sam bym tam nie został na dłużej.

Back to the future, jak mówią. Ale dalej w kręgu muzyki do tańca. Kiedy tak czekałem na płyty Buriali i innych Zombych, żeby usłyszeć w tej dziedzinie coś naprawdę nowego, to coś przynajmniej względnie nowego stworzył dużo starszy producent. W muzyce tanecznej 53 lata to już chyba nawet wiek emerytalny. Ale praojciec dubstepu Mark Ernestus (Basic Channel, Rhythm & Sound) najpierw opuścił kolejkę, udając się po inspiracje do Afryki, potem wydał kilka płyt z senegalskimi perkusistami grającymi w stylu mbalax (entuzjastycznie pisałem o projekcie Jeri-Jeri na Polifonii), a teraz na bazie tamtego składu założył Mark Ernestus’ Ndagga Rhythm Force i po raz kolejny triumfuje.

Polirytmia muzyki mbalax jest niesamowita. Ani to karaibskie akcenty rytmiczne, które ukochał Ernestus i które wykorzystywał wielokrotnie, ani 4/4 berlińskiej muzyki techno, której fala go wyniosła jako muzyka i właściciela legendarnego sklepu Hard Wax. Ba, już pierwszy utwór, Lamb Ji, jeden z najmocniej przesyconych dubem w całym zestawie, od razu pokazuje, jak te akcenty w obrębie jednego nagrania się zmieniają, a kilka równolegle prowadzonych przebiegów rytmicznych rozmywa metrum utworu, zarazem nie odbierając mu jednak tanecznej siły. To już nie swing, nie płynący rytm afro-beatu, nie house, to inny, odświeżający nurt oparty na tradycyjnej muzyce sabar, która w istocie była językiem komunikacji, afrykańskim międzywioskowym telegrafem.

Są tu poza perkusjonaliami inne instrumenty – pojawia się bas, gitara i syntezator. Całość nagrywana była ponownie w Dakarze, ale dodatkowe syntetyczne barwy dograł Ernestus w swoim berlińskim studio. Momentami czuwający nad całością producent daje się ponieść tej delikatniejszej, lirycznej stronie muzyki senegalskiej – w utworze Ndiguel centralną postacią staje się na moment znana z Jeri-Jeri wokalistka Mbene Diatta Seck. W świetnym remiksie Yermande na koniec błyszczy z kolei głównie sam Ernestus.

Doczekaliśmy się takiego momentu, gdy obaj członkowie Basic Channel podążają egzotyczną ścieżką. Mocniejszy przez lata w repertuarze solowym Moritz von Oswald objeżdża w końcu z Unsoundem dawne republiki ZSRR, a w Krakowie wystąpi niebawem z kirgiską grupą Ordo Sakhna. Ernestus z Senegalczykami w ramach tej konsekwentnej kilkuletniej współpracy zrobił bardzo dużo i jest w tym momencie mniej docenionym z tej dwójki, a cała seria jego senegalskich płyt firmowanych przez założony przez berlińczyka label Ndagga, w ogóle wydaje mi się ogromnie niedoceniona. Przy tym ciągle działa na nogi, a przecież – nawiązując do tytułu słynnej piosenki – nic innego się nie liczy.

MARK ERNESTUS’ NDAGGA RHYTHM FORCE Yermande, Ndagga.com 2016, 8/10