Czarny kosmos

Sytuacja jak z 2001: Odysei kosmicznej: komputer w funkcji autopilota kontra człowiek. Tylko że tutaj buntuje się ten drugi – uczestnik rebelii na pokładzie frachtowca kosmicznego przewożącego niewolników. Maszyna może go odstrzelić, ale – pod urokiem determinacji buntownika, który przedziera się do panelu kontrolnego – poddaje się i zmienia kurs. Ba, wręcz zakochuje się w człowieku. Trio Clipping proponuje więc wariację na temat afrofuturystycznego mitu o uciecze w kosmos. Podejmowali go Sun Ra, George Clinton, Drexciya czy Janelle Monae, a jeśli połączyć go z tym, co działo się filmie i literaturze (m.in. Samuel Delany) pozostaje jednym z najważniejszych tematów kultury popularnej ostatnich dekad. I jednym z najciekawszych tematów SF, dla których nośnikiem była muzyka. Tutaj też jest i pokazuje potencjał tematu (w czasach transhumanizmu) w sposób mistrzowski.

Poprzedni album hiphopowców nagrywających dla Sub Popu i ich doskonale przyjęty koncert na Off Festivalu przynosiły wizję, w której wrażenie robią beaty wyczarowywane z hałasów i szumów. Właściwie tyle wystarczyło, żeby sobie zbudować pozycję ciekawych postaci tej sceny. Ba, wystarczyło, żeby rapera Daveeda Diggsa wyekspediować do Nowego Jorku jako jedną z gwiazd obsady opisywanego w „Polityce” musicalu Hamilton. Ale zamiast siadać na tym, co na wstępie wymyślili, kalifornijscy muzycy na Splendor & Misery podejmują ten afrofuturystyczny mit tłumaczą na charakterystyczny dla siebie świat dźwięków. Wykorzystują mianowicie fascynację człowieka technologią – konsolą sterowania, gigantycznym systemem sterującym, który zaczyna być instrumentem muzycznym dla uciekiniera. Ten nie ma pod ręką gitary, ale przywraca tu stare pieśni wyrzutków, bluesowe songi, w takiej formie, jaka jest dostępna. A to dla Clipping idealna okazja, by blipnięcia i zgrzyty zamienić w osnowę muzyczną powieści.

Spojrzenie wstecz na kulturę czarnej Ameryki zbliża Splendor & Misery już nie tyle do wzorców funkowych czy R&B, co do opowieści Matany Roberts. Nie bez przyczyny elementem powracającym towarzyszy smętny blues, a może już gospel rodem z przedwojnia, Long Way Away. Nie bez powodu również komputer syntetycznym głosem wyśpiewuje w utworze True Believer fragment utworu I Know When I’m Going Home, jedną z niewolniczych pieśni zapisanych w XIX-wiecznych archiwach (to znów nawiązanie do HAL-a z Odysei). Takie elementy w połączeniu z niezłym ogarnięciem historii i znakomitą grą (aktorską – w końcu to aktor jest, przyszedł do zespołu z teatru) Diggsa daje wystarczająco dużo spoiwa, by na planie fabularnym to wszystko się układało. Resztę robią już pomysły producenckie, które – tu przepraszam miłośników płyty The Life of Pablo – ośmieszają Kanyego Westa i śmiało konkurują z najlepszymi spośród afroamerykańskich concept-albumów ostatnich lat. Singlowy (!) Baby Don’t Sleep może robić za niezły argument w dyskusji:

Cała opowieść jest zwarta i ułożona bardzo gęsto (sama początkowa sekwencja, z kluczowym dla akcji All Black, to właściwie długa suita). Można na to patrzeć jako na mankament – trochę krótkie to wszystko jak na kosmiczną odyseję – i paradoksalnie tej epickości tu trochę brakuje w stosunku do historii w rodzaju To Pimp a Butterfly Lamara. Momentami też całość – jak to przy tego typu narracji – grzęźnie na chwilę w efektach. Ale kończący całość hymn A Better Place z wracającym tekstem There must be a better place to be somebody else to piękna koda, wyjście z konkretnej, umieszczonej w umownej przestrzeni kosmicznej opowieści do znacznie szerszej konstatacji, przejście bariery między fantastycznym światem a rzeczywistością. Artystów, którzy potrafią robić takie rzeczy, szanuję.

CLIPPING. Splendor & Misery, Sub Pop 2016, 8/10