Jeśli przegapiliście tę płytę, to…

…zawsze jeszcze możecie to nadrobić. Przyda się w takim momencie. Skąd wiem, jaki to moment? Czy to na przykład teatralne wzruszenie, czy dowcipkowanie pozateatralne? Czy pełne niemocy znieczulenie, czy romantyczne uniesienie? Ha, ja to wiem, bo ten album ze Stanów Zjednoczonych uspokoi jedne i drugie stany. Wiem coś o tym także dlatego, że wśród płyt, które były pod ręką w te wakacje, sfatygował się najmocniej. A że to ostatnia w miarę spokojna chwila przed wrześniowym wysypem premier, to proszę.

William Tyler nie trafił na żadną listę z dotychczasowymi podsumowaniami, bo pochodzący z Nashville gitarzysta Lambchop (których nowa płyta zapowiada się na tyle intrygująco, że aż wkleję odsłuch poniżej, choć Tyler nie ma tu akurat wiele do roboty) nie bardzo wychodzi w podsumowaniach. To, co robi, wpisuje się z jednej strony w tradycję amerykańskiej muzyki gitarowej spod znaku folkowców z pokolenia Faheya i Basho, ale nie bez indywidualnych cech. Bo chociaż techniki prawej ręki bywają podobne, to Tyler grywa najczęściej na gitarze elektrycznej, na telecasterze ze zmienionym przetwornikiem (ocieplone brzmienie) i korzysta – chwilami bardzo obficie – z gitarowych efektów. Chociaż i gitara akustyczna pojawi się na albumie zatytułowanym Modern Country, który jest w pewnym sensie – zgodnie z tytułem – wersją unowocześnioną pewnego wiejskiego amerykańskiego gatunku, zwielokrotnioną poprzez echa i pogłosy. Prostą, kojącą uszy muzyką, której autor nie bardzo zwraca uwagę na brzmieniową ortodoksję – do tego stopnia, że poza dodatkowymi gitarami i sekcją rytmiczną wplata w te aranżacje syntezator.

Wiele elementów w muzyce Tylera brzmi, jak gdybyśmy nagle zakrzywili nieco zwyczajną perspektywę. Weźmy odległość między balladowym gitarowym folkiem a perkusyjną pulsacją minimalistów. Niby jednak dość daleko. Trudne do sforsowania? Ale owszem, można – w fascynujący sposób ten dystans między amerykańskim bezdrożem a matematyką Reicha forsuje Tyler krótkim cięciem w środku Gone Clear. To kompozycja daleka od wielkości, która tym pęknięciem stylistycznym w środku i zgrabną kodą załatwiła sobie miejsce na mojej wakacyjnej playliście. Na koncertach ten fragment wykonuje zresztą trochę inaczej, perkusyjne dźwięki wydobywając na gryfie gitary.

Owszem, możecie nie lubić gitarowego stylu fingerpicking, ale nawet wtedy nie powinniście pozostać odporni na urok miękkich wejść Glenna Kotche (jak to w pierwszym utworze Highway Anxiety). Perkusisty, którego możecie kojarzyć z Wilco, a który w doskonały sposób spaja całość, dając popis delikatnej gry tam, gdzie inni zniszczyliby wszystko łomotaniem w bębny. A problem polega na tym, że w tej instrumentalnej muzyce zbudowanej na piosenkowo skonstruowanych – ale granych na gitarze – zwrotkach i refrenach liczy się każdy najdrobniejszy element. Produkcja jest przejrzysta, forma czysta. Niby pogłosy pełnią jakąś funkcję maskującą, ale jeden fałszywy gest może napsuć wyjątkowo dużo. Kiedy więc fortepian brzmi już z lekka ckliwie albo gitarzysta wykorzystał o jeden efekt więcej, robię się czujny. Na szczęście płyta Tylera balansuje wprawdzie kilka razy na cienkiej granicy kiczu, ale nie przekracza jej ani na moment. Ma tę zręczność Lambchop, ma ją i Tyler solo. Kiedy więc w finale słychać w wyciszanym stopniowo temacie nutę żywcem wziętą z Dire Straits, możecie to potraktować jako mrugnięcie okiem albo odebranie wypożyczonych amerykańskich patentów. Zbierze wam się może na sentymenty, albo może i na śmiech, ale nie na coś innego.

WILLIAM TYLER Modern Country, Merge 2016, 8/10