Myliłem się. A jednak kręci…

Lepiej przyznam się od razu: Nie miałem racji, tak ostro krytykując serial The Get Down po obejrzeniu pierwszego (choćby i najdłuższego) z sześciu odcinków. Co więcej, mam wrażenie, że pozostali dziennikarze też mieli trudną sytuację, bo nie opowiadali o całości, tylko słabych – szczególnie pod względem fabularnym – początkach. Tymczasem druga część sezonu jest znacznie lepsza od pierwszej, a na planie opowieści o muzyce całość zazębia się znacznie zgrabniej niż sugerowałby pilot. Więcej o całej historii na Seryjnych. Ja dzisiaj dla odmiany napiszę o tym, dlaczego serial Luhrmanna (którego fanem jako reżysera nie jestem) jednak zdecydowanie warto obejrzeć.

thegetdown_netflix

1. Praca dokumentacyjna – to brzmi może mało seksownie, ale w połowie sezonu zaczyna odgrywać olbrzymią rolę. Pracę nad całą obsadą (podobno Grandmaster Flash urządził im obóz przygotowawczy, konsultowali też Kurtis Blow i Nas) widać tym mocniej, im bardziej ta obsada na ekranie wnika w materię hip-hopu. Może więc i mamy Glee na zewnątrz, ale z porządną lekcją pracy z gramofonem, breakami,początkami imprez i bitew. Co więcej, wiedza, do której próbowałem się w zeszłym tygodniu przyczepić (że w 1977 roku na scenie hiphopowej znali utwory Can), też okazuje się ponoć prawdziwa (szczegóły w komentarzach pod poprzednim wpisem – ja niestety nie znalazłem w swoich źródłach, ktoś ma potwierdzenie?). Biję się w piersi jak Shaolin Fantastic w jednej z ważnych scen serialu – notabene Shao tylko w pilocie jest latającym superbohaterem, potem okazuje się raczej – jak inni – gówniarzem wychowanym na pożywce z komiksów, filmów karate i Gwiezdnych wojen.
W tle zgadza się to, co najważniejsze – styl Kool Herca i pomysły Grandmaster Flasha się różnią, chciałem się czepnąć różnicy czasu pomiędzy początkiem kariery jednego i drugiego, ale nie ma sensu, bo i to zgrabnie zasygnalizowano.
Przełomem fabularnym wydaje się historia blackoutu (czwarty odcinek), który przytrafił się Nowemu Jorkowi w lipcu 1977 r., opowiadany tu z pewną tezą, niczym w znakomitym komiksie Eda Piskora The Hip-Hop Family Tree. W ogóle wydaje się, że twórcy przy wprowadzaniu pewnych skrótów historycznych, a może nawet i przy pracy nad estetyką serialu, ewidentnie się tym komiksem posiłkowali.

hhfamilytree

2. Muzyka – tu pilot jest cienki. Ezekiel zaczyna rapować, pozostali koledzy włączają się, pokazując różne style funkcjonujące w obrębie hip-hopu. Pociągnięty dalej wątek disco (specyficznego, ale nie chcę spoilować) splata się z wątkiem hh idealnie koło bodaj piątego odcinka – tutaj mamy dokładny sygnał tego, jak blisko siebie są te dwa gatunki, hip-hop czerpie z disco, dostosowując je do zupełnie innych potrzeb. Didżeje pracują inaczej, w innym kierunku rozwija się technika grania, o co innego chodzi, ale wszystko się zgadza. Za montaż obrazu z muzyką w The Get Down – tam, gdzie muzyka rozwija się na kilku planach naraz – wręczyłbym z miejsca nagrodę. Ścieżka dźwiękowa, choć daleka od geniuszu, brzmi momentami jak jazda obowiązkowa pomiędzy tematami i słynnymi breakami. Z punktu widzenia edukacji (a to, jak wiadomo, dla hh punkt widzenia istotny) nie jest źle. Poza tym mamy tu na końcu moduł showbiznesowy, jak gdyby komplementarny w stosunku do Vinylu Scorsesego. Znów nie chcę za dużo zdradzać, ale jedna z postaci wygląda dokładnie niczym Richie Finestra po kolejnych kilku latach ćpania. Jeśli ktoś płacze po tamtym serialu, powinien jednak sprawdzić, pamiętając, że nastawia się na historię od at 12, a nie 18. Za to o ile w Vinylu klimat raczej siadał, to tutaj w finale rośnie.

Podobnie „rośnie” w finałowym utworze Blast producent Clams Casino na swoim debiutanckim albumie 32 Levels. Niestety, wcześniej przez długie minuty bywa o wiele gorzej, mimo udziału gości (Lil B, Sam Dew, Vince Staples, A$AP Rocky). Chwilami nawet nieznośnie i banalnie jak na nadzieję hiphopowej produkcji. Muszę nawet powiedzieć – wyprzedzając tekst, który szykuję – że powracający po latach De La Soul deklasują nowym albumem swojego młodego rodaka.

To hasło „debiut” w odniesieniu do Mike’a Volpe może dziwić – sam śledzę jego muzykę od jakichś sześciu lat i nazbierałem kilka płyt na półce. Pierwszą część Instrumentals umieściłem nawet swego czasu w ścisłej czołówce płyt roku. Ba, udało nam się ją zaprezentować z red. Hawrylukiem w publicznej telewizji, co było jednym z większych sukcesów prowadzonego przez nas wtedy programu WOK (i o mały włos nie skończyło się katastrofą w postaci uszkodzenia igły za jakieś dziesiątki tysięcy złotych w audiofilskim salonie, gdzie odtwarzaliśmy przed kamerą płytę). Nowy album to zbiór, który przynosi parę niezłych utworów, ale udowadnia, że CC nie rozwinął się zbytnio przez te lata i arsenał jego technik – z ulubionym cięciem sampli z kobiecych wokali, wykorzystywanych jako swoisty ornament – znacząco się nie zmienił.

Że co? Za mało czasu na takie zmiany? Drodzy Państwo, przez pięć lat, które upłynęły między rokiem 1973 a 1978 gatunek, o którym wyżej piszę, wypracował cały bogaty zestaw technik, patentów technicznych i inspiracji. I nawet tych sześć odcinków The Get Down (ma być jeszcze kolejny sześciopak – w przyszłym roku) wystarczy, żeby to sobie uświadomić.

CLAMS CASINO 32 Levels, Sony 2016, 6/10