Jeszcze jeden sezon, jeszcze jeden film

Dziś wchodzi nowy serial muzyczny Netflixa The Get Down współtworzony przez Baza Luhrmanna. Kolejna historia z lat 70., które realnie były dla dzisiejszego obrazu sceny muzycznej kluczowe. Choćby dlatego, że wtedy formowała się duża część stylów muzycznych o tanecznym charakterze. W tej historii narodziny disco sąsiadują z narodzinami hip-hopu, a oba wątki spotykają się w roku 1977 na Bronksie, temat jest potencjalnie równie atrakcyjny co w wypadku Vinylu Scorsesego, a przy tym „młodszy”, bardziej chwytliwy komercyjnie (odnosi się do muzyki afroamerykańskiej, która króluje na listach bestsellerów) i teoretycznie równie pewny (Baz Luhrmann to w tej dziedzinie marka nie mniejsza niż Scorsese). Efekt wydaje się jednak – choć zacząłem to dopiero oglądać – równie łatwy do zakwestionowania.

O ile Vinyl był próbą odtworzenia historii przemysłu płytowego lat 70., którą reżyser przesunął w bezpieczną dla siebie opowieść o zbrodni, mafii i narkotykach, to The Get Down jest próbą odmalowania spontanicznych początków hip-hopu i jego kształtującej się grupy odbiorców, którą reżyser przepycha w bezpiecznym dla siebie kierunku przeestetyzowanego wideoklipu. Chodzi tu o odtworzenie mitu, realia liczą się w jeszcze mniejszym stopniu niż w Vinylu. Niby rok 1977 pozwalał na konkurowanie w jednym momencie trzech wielkich pionierów – Kool Herca, Grandmaster Flasha i Afrika Bambaataa – ale jest to lekko przerysowany obraz. Fakt, że grafficiarze bombardują mury w rytm Vitamin C niemieckiej grupy Can (z albumu Ege Bamyasi, 1972) mnie bardzo ucieszył – bo lubię ten utwór – ale wydaje się policzkiem dla nowojorskiej tradycji. Nie, naprawdę nie słyszałem, by miejscowi malarze chwycili za puszki z farbą podnieceni muzyką zespołu o nazwie Puszka. A fakt, że młodzież wchodzi na imprezę w lokalnym klubie disco w rytm Daddy Cool Boney M., jest już nie policzkiem, tylko solidnym ciosem poniżej pasa. Teoretycznie utwór ten mógł rozbrzmiewać w roku 1977 na Bronksie, ale po prawdzie: po co wozić drewno do lasu i przy urodzaju miejscowych przebojów posiłkować się szlagierem rodem z niemieckiego Bonn?

Być może od strony faktografii cały ten obraz ułoży się lepiej w kolejnych odcinkach. Znacznie trudniej będzie uporządkować fabułę, która – choć nakreślona na kilku planach z udziałem dużej grupy różnorodnych bohaterów – ciąży niepokojąco w stronę tego, co Luhrmann robił najlepiej, czyli filmów dla młodzieży, która już wyrosła z Disneya, a jeszcze nie dorosła do filmów dla dorosłych. Stąd przestylizowane dzieciaki [popr] – z m.in. synem Willa Smitha – w rolach młodych chłopaków z getta, po drugiej stronie – ponad wiek dojrzałe latynoskie dziewczyny, niczym te z dzisiejszych klipów. Wątek miłosny może się okazać trudny do zniesienia dla osoby pasjonującej się serialami typu Sześć stóp pod ziemią, wątek człowieka o ksywce Shaolin Fantastic, dziwnego superbohatera roznoszącego narkotyki i płyty dla didżejów (a po drodze skaczącego po dachach jak mistrzowie parkouru), także trudno będzie poprowadzić tak, żeby od stylizacji nie zemdliło. Wszystko wskazuje na to, że pokochać tę historię będzie trudniej jeszcze niż Vinyl, za to możemy z nią zostać na dłużej, o ile tylko ta bardzo młoda publiczność rozkochana wcześniej w Romeo i Julii Luhrmanna albo w serialu Glee wybierze Netflixa. Tylko zaraz: ta rozkochana w Luhrmannie z lat 90. młodzież nie jest już przecież młodzieżą. A młodzież dzisiejsza ogląda raczej klipy Beyonce i Kanyego Westa, nieco różniące się estetyką od tego, co widzieliśmy w teledyskach 20 lat temu.

Plusy? Owszem, jest w The Get Down sporo fajnych detali, o których pewnie jeszcze wspomnę, ale po obejrzeniu półtoragodzinnego pilota muszę uznać film Wild Style za ciągle niedościgniony wzorzec w kwestii opowiadania o prapoczątkach hip-hopu.

Cały pierwszy odcinek powyższego serialu mógłbym próbować opisać fragmentami tekstów Mateusza Holaka napisanych na debiutancką EP-kę projektu Sonar Vaga. Czyli na przykład Wystarczy streszczenie, albo Jeszcze jeden sezon, jeszcze jeden film. Te trzy utwory (i trzy niezłe remiksy dwóch z nich, razem pięć) to najgęściej utkana serialowymi skojarzeniami i przenośniami opowieść, jaką zdarzyło mi się słyszeć (Pętla siebie zapętla / Odpalam się jak epizod od nowa). Co pewnie może ściągnąć uwagę części odbiorców, a mnie skłoniło jak widać do tego, bym Holaka wymienił na pierwszym miejscu wśród twórców. A tak naprawdę może powinienem zacząć od producenta, znanego z duetu Rysy Łukasza Stachurko, a może nawet od Leny Osińskiej, kolejnej utalentowanej młodej wokalistki, która z niezłą dykcją te polskie teksty wyśpiewuje.

Miałem na początku trochę zastrzeżeń do tego, jak wszystkie elementy – elektroniczna produkcja, „żywe” instrumenty (perkusja, fortepian, skrzypce…) i właśnie te teksty po polsku – ze sobą tu grają. Ale po paru tygodniach wątpliwości zniknęły. Uznałem, że dystans wynikał głównie z rzadkiej sytuacji obcowania z tego rodzaju muzyką do polskich tekstów. A może z tego, że coraz trudniej mi się wcielić w sytuację odbiorcy takiego tekstu. Owszem, podejrzewam, że Nie musisz przeżyć / Wystarczy streszczenie pokazuje jakiś rodzaj dylematów, które muszą dotyczyć publiki młodszej o połowę ode mnie. Ale pewności nie mam. A może te wątpliwości związane były z tym, że poziom wyjściowy narzucony przez tytułowy utwór był dość wysoki, tymczasem świetnie zapowiadający się utwór Między wierszami ostatecznie obniża lekko nie tylko tempo, ale i poziom EP-ki. Album Pętle ma być gotowy we wrześniu i czekam mimo tych zastrzeżeń z większą niecierpliwością niż na kolejny sezon The Get Down.

SONAR Vaga EP, U Know Me 2016, 7/10