Po linkach na planetę Bowie

bowie_promsPraktycznie każdy tydzień tego roku wypełniony był w mniejszym lub większym stopniu Davidem Bowiem. Ale dziś dzień szczególny. Na londyńskich Promsach koncert poświęcony Bowiemu, z zespołem stargaze, Amandą Palmer (o jej płycie w hołdzie dla Bowiego już pisałem), a także m.in. Anna Calvi, Laurą Mvulą, Markiem Almondem i Johnem Cale’em. Koncert – który transmituje BBC, a retransmitować będzie zapewne za jakiś czas także Polskie Radio – przedstawi zmarłego artystę jako postać łączącą gatunki, co sami organizatorzy opisują. Człowieka ze świata rozrywki, który nie musiał szukać wsparcia w świecie muzyki poważnej, bo ten świat w pewnym momencie sam się nim zainteresował. Kilka tygodni temu ukazała się książka On Bowie Roba Sheffielda – dobra artystyczna biografia, po przeczytaniu której nieco łatwiej sobie ten dorobek uporządkować. I uświadomić, dlaczego trudno było to zrobić wcześniej.

on_bowiePrawdopodobnie nie ma na ziemi miłośnika Bowiego, który twierdziłby, że lubi wszystkie spośród jego artystycznych faz życia – pisze na samym wstępie Sheffield. – Zapewne nie zaliczałby się do nich nawet sam Bowie. Ale zaraz dodaje, że sprowadzanie bohatera do roli kameleona, wymyślania się wciąż od nowa i refrenowego „ch-ch-changes” to zły pomysł. Że Bowie ma w każdym swoim wcieleniu cechy wspólne. I próbuje go opisać poprzez te spójności w dorobku. Zbyt pochopnie uznajemy go za aktora – uważa. I odnajduje w nim kogoś kreującego prądy, a nie wchodzącego w nie. Od Space Oddity, które zaczęło zakończony na płycie Blackstar i pojawiający się w różnej formule cykl opowieści o majorze Tomie. A to już jakaś stała. Sheffield analizuje ją na wszystkie strony – od źródeł (poza oczywistym seansem 2001 – Odysei kosmicznej Kubricka, także piosenkę Bee Gees New York Mining Disaster 1941 z linijką Have you seen my wife, Mr. Jones?), po kontynuacje u innych artystów (Satellite of Love Lou Reeda). Bowie jest nie tyle aktorem, co medium współczesnej kultury. Jego I’m floating in a most peculiar way ma źródło w You’re talking in a most peculiar way u Stonesów. Sheffield tropi precyzyjne źródła inspiracji w repertuarze The Beatles i podobieństwa do kariery Neila Younga.

Neil Young? Trudno przecież znaleźć bardziej ODMIENNĄ gwiazdę lat 70., nie tylko biorąc pod uwagę muzykę, ale także wygląd zewnętrzny, stosunek do mody itd. Przynajmniej w teorii. Sheffield prezentuje jednak i tu dość brawurowo swój pogląd: Bowie spóźnił się na lata 60., na epokę idealizmu hipisów i musiał – podobnie jak Neil Young – walczyć o pozycję kluczowej postaci lat 70. Obaj opierali więc swoją karierę na zwrotach stylistycznych, obaj też nie chcieli w prosty sposób powtarzać pierwszego singlowego numeru jeden (Bowie piosenki Fame, Young – Heart of Gold – tu oczywiście widać amerykańską perspektywę Sheffielda!), byli wzajemnie swoimi fanami, a nawet próbowali kopiować swój styl (wg Sheffielda: płyta Trans Younga, zespół Tin Machine). Autor książki cytuje też obficie Younga, który rzeczywiście wydawał się geniusz Bowiego rozumieć. Ważne jest jednak to, że stawia Bowiego na tej samej półce co Younga, jeśli chodzi o komponowanie. Widziana w skrótowej wersji kariera Bowiego przedstawiona przez Sheffielda pokazuje pracowitego, ba, niezmordowanego autora piosenek, które tworzył całymi seriami, znakomitych płyt tworzonych w bardzo krótkich okresach – jak piątka ulubionych przez Sheffielda albumów: od Station to Station (1976) po Scary Monsters (1980). Autor książki przypomina świetną piosenkę All the Young Dudes oddaną grupie Mott the Hoople w jednym z najbardziej płodnych artystycznie okresów Bowiego. Takie drobiazgi rzeczywiście umykały przy pierwszych pożegnaniach pół roku temu:

Tak samo, jak trudno sobie wyobrazić kogoś, kto uwielbia całego Bowiego, trudno też się zgadzać z całością wizji nowojorskiego dziennikarza „Rolling Stone’a”. Ale nietrudno odnaleźć w niej siebie. Sheffield przypomina na przykład słowa Stevie Nicks, która za ulubiony moment kariery Bowiego uznała film Zagadka nieśmiertelności. Zdałem sobie sprawę, jak bardzo łączy się to z moim doświadczeniem. Dla mnie Bowie też ten oglądany w słynnej sekwencji początkowej The Hunger (taki tytuł pamiętny film Tony’ego Scotta nosił w oryginale), tej w gotyckim klubie, w rytmie piosenki Bela Lugosi’s Dead, był kluczowy. Znałem aktualną twarz Bowiego z płyty Tonight, a potem Never Let Me Down, muzycznie trafiłem więc chyba najgorzej, jak było można, a tu proszę, bohaterowie z mojej bajki – grupa Bauhaus z demonicznym Peterem Murphym – okazywali się tylko przygrywką dla wielkiego punktu odniesienia, jakim był Bowie, w znacznej mierze grający w filmach siebie (poświęca temu sporo miejsca Sheffield). I to właśnie jedna z ciekawszych stron książki: pokazuje, w jaki sposób Bowie współpracował z kolejnymi generacjami artystów odnoszących się do jego muzyki, jak potrafił odradzać się w ich świetle. Właśnie sobie uświadomiłem, że przecież Ziggy’ego Stardusta poznałem najpierw w wersji Bauhausu, którą zresztą do dziś uważam za jeden z nielicznych coverów, które mogą konkurować z oryginałem. A to tylko jeden z mnóstwa linków, które wskazuje Sheffield. Więc nie tylko medium, nie tylko świetny autor, ale i najlepiej zlinkowana postać kultury popularnej ostatnich dekad. Informatyk powiedziałby pewnie, że to router, albo hub – nie wiem w sumie, jakim terminem to zjawisko opisać. A może przy okazji – biorąc pod uwagę fakt, że czyta się o Bowiem po raz kolejny nieźle – najbardziej wdzięczny obiekt twórczych biografii.

I już na zakończenie, żeby tak dopisać do tego wpisu choć jedną płytę ze sterty oczekujących wydawnictw. Skoro Laura Mvula wystąpi na dzisiejszym koncercie, warto posłuchać choć przez moment albumu The Dreaming Room, chocby po to, żeby poszukać kolejnych linków. Niby soul to nie była główna sfera zainteresowań Bowiego, choć Sheffield cały pokaźny rozdział poświęca jego fascynacji osobą Arethy Franklin (z odniesieniem do słynnej sceny z przyznania nagród Grammy w roku 1975) i odniesieniami do czarnej muzyki w ogóle. No a 30-letnia Mvula w jednym z najlepszych nagrań na swoim drugim albumie (o pierwszym napomknąłem dość pozytywnie trzy lata temu) występuje w duecie z Nile’em Rodgersem, który z kolei współprodukował najlepiej sprzedający się album Bowiego Let’s Dance. Nie jest to jednak jedyny argument za tym, żeby posłuchać płyty. Misternie zaaranżowanym partiom wokalnym Mvuli – na paru planach – towarzyszą tu muzycy The London Symphony Orchestra, tworząc pełen życia akompaniament, jakiego nie znajdziemy na albumach z amerykańskim R&B. Więcej tu szczegółów, których produkcja nie skrywa, choć mocno eksponuje sekcję rytmiczną. Robi wrażenie także skomplikowana harmoniczna struktura w Let Me Fall, a w końcówce – dużo prostszy, ale potężny i rozwijający się dramaturgicznie utwór People z udziałem rapera Wretch 32. Polecam więc to, co nagrała Brytyjka, nawet jeśli dziś dziś, prawdę mówiąc, najbardziej ciekawi mnie to, którą piosenkę Bowiego zaśpiewa.

LAURA MVULA The Dreaming Room, Sony 2016, 7/10