Wasz ulubiony artysta już tu jest

Na tej płycie jest wszystko, więc nie tylko artyści ulubieni mogli się zawieruszyć, ale i jakiś spośród tych mniej lubianych. Łatwo zresztą kogoś przeoczyć w tłumie, ale nie zauważyć samej płyty nie sposób. Tworząc kompilację-hołd dla grupy Grateful Dead Day of the Dead bracia Dessnerowie z The National najwyraźniej postanowili nas – mówiąc językiem internetu – zafloodować. Zalać, pozostawić we wrażeniu totalnego przesytu, nadmiaru i niemożliwości dokładnego poznania wszystkiego. Podobne wrażenie robi przepastna, niezebrana w jednej kolekcji chyba przez nikogo dyskografia legendarnych Grateful Dead, czołowej grupy rocka psychodelicznego. Więc wszystko właściwie jest na miejscu. To album do słuchania, choćby po fragmentach, i dla przyjemności. Na pewno nie do słuchania ciurkiem. 5 godzin 25 minut materiału zamkniętego w 59 utworach wybranych z przepastnego zbioru nagrań grupy Jerry’ego Garcii to coś, czym Dessnerowie przebili wyczyn sprzed siedmiu lat, czyli trwającą 2 godziny 10 minut kompilację Dark Was the Night. I tym razem rzecz wychodzi w ramach charytatywnej serii Red Hot Organization, ale potwierdza, że przez lata Dessnerom uzbierało się o wiele więcej znajomych.

IMG_20160530_20473974_edit

W środku sezonu, gdy na jedną płytę recenzent ma raptem kilka godzin, a na jej opisanie w papierowym magazynie dostaje jakieś 1200 znaków, ten album jest czystą abstrakcją. Tutaj 3100 znaków liczy sobie sama lista utworów. Nie chciałem skończyć jak cytowany wyżej recenzent zacnego niegdyś magazynu „Rolling Stone”, który po tym całym wysiłku koncepcyjnym poświęcił wydawnictwu 2 (słownie: dwa) zdania. Nie po to chodziłem z tą płytą przez pół długiego weekendu, słuchając jej od rana do nocy, żeby teraz wydać z siebie recenzję na 700 znaków. Niezainteresowanym napiszę więc od razu: możecie, nie musicie kupować, ale posłuchać powinniście. A zainteresowanych zapraszam dalej.

Wprawdzie dużą część tych 59 utworów (konkurencja doliczyła się nawet połowy) wypełniają jako sidemani członkowie The National, to gwiazd ci tutaj dostatek. I sposobów na Grateful Dead również. Grupa The War On Drugs przyrządza ich po swojemu, czyli w stylu Dire Straits, Jim James w sosie country-rockowym, Bruce Hornsby z Black Muddy River robi całkiem przyjemnego balladowego wyjca, którego – jeśli nosicie w klapie znaczki z indierockową młodzieżą – będziecie się trochę wstydzić, a najmodniejsza nowa rockowa twarz Courtney Barnett robi z New Speedway Boogie ten, no, boogie. Potem Mumford & Sons dzielnie pracują nad sprzedażą kompilacji w USA. A przynajmniej na to, żebyście sobie mogli na luzie posłuchać Lee Ranaldo z Lisą Hannigan & Friends (ten ostatni człon nazwy to zawsze eufemizm oznaczający muzyków The National robiących kolejne nadgodziny). A to dopiero przygrywka – jesteśmy dopiero przy numerze 15, a ominąłem Kurta Vile’a, Perfume Geniusa, Sharon Van Etten, Phosphorescenta itd. Ale przynajmniej wiecie już mniej więcej, co tu się dzieje, jeśli chodzi o poziom gwiazdorskiej obsady. A będą jeszcze Anohni, Bill Callahan, Lucinda Williams czy Tim Hecker (tak, ten Hecker).

Gdzieś po drodze zgubiłem świadomie Bonniego ‚Prince’a’ Billy’ego, bo ten pracowity artysta odnajduje się tutaj znakomicie i udziela kilkukrotnie. Jego występ solowy w If I Had the World to Give każe wam pewnie – tak jak mnie – odkurzyć ten Beatlesowski klasyk, który znaleźć można w oryginale na Shakedown Street z roku 1978 – rocznik nie ten, recenzje raczej marne i niewielkie szanse, żeby poza wielkimi Deadheads ktoś miał ten LP na strychu. I wyznam szczerze, że dopiero wysłuchanie tego utworu (numer 21. w zestawie) ostatecznie przekonało mnie do sensowności całego przedsięwzięcia. Sprawdźcie oryginał, bo warto. Boniek jak zwykle odrobił lekcje, w dodatku brzmi w każdym utworze trochę inaczej. Ujęła mnie też grupa Fucked Up swoją wersją Cream Puff War z debiutu Grateful Dead, bardziej niż The Flaming Lips w oczywistym repertuarze z poradnika każdego rockowego psychodelika, czyli Dark Star. Nie jest to wersja zła, ale kalifornijska grupa zostawiła po sobie tyle lepszych, że odbiera to sens całemu temu przedsięwzięciu (tym bardziej, że na tej samej kompilacji jest jeszcze jedna wersja – Cassa McCombsa i Joe Russo).

Ciekawy jest na Day of the Dead wątek afrykański, z Orchestrą Baobab i Tal National. Frapujący jest wątek akademicko-poważkowy, nieuchronny wobec ambicji Bryce’a Dessnera, który proponuje tu wzorem Reicha swój Garcia Counterpoint, kilkugłosową kompozycję na gitarę z obficie i efektownie nakładanymi na siebie arpeggiami, eksperyment Terry’ego i Gyana Rileyów, a nawet wersję orkiestrową (gra współpracujący z Dessnerem i znany w Polsce zespół stargaze), no i wreszcie superpianistę Vijaya Iyera, który z King Solomon’s Marbles robi coś, czego nie poznałby sam Jerry Garcia. Mam nadzieję, że to już ostatecznie daje obraz tego, ile tych wizji tu znajdziecie, ale też ile znajomych nazwisk wyświetliło się w kontekście Grateful Dead. Ale przy okazji największej zalety tej płyty – wyzwala nieposkromioną potrzebę zmierzenia się z oryginałami, a to podstawowa rzecz, jeśli chodzi o różnego typu tribute-albumy.

Sam jednak szukałem na tej płycie czegoś jeszcze innego. Swobodnego jamu, którego ideę w muzyce rockowej zaszczepiała grupa Garcii, podróży prowadzącej tam, dokąd gnają wykonawców pogodne albo mroczne wizje po zażyciu tego czy owego, pewien automatyzm emocji wynikających z zespołowego grania, kilkunastominutowe sety stworzone dla jednego czy dwóch olśniewających momentów. Tego wbrew początkowym oczekiwaniom nie mamy tu wcale w nadmiarze. Co ciekawe, jednym z głównych dostawców tego towaru jest Stephen Malkmus w naprawdę nieźle i całkiem tradycyjnie zagranym I Know You Rider. Drugi filar tego jamowego gania, czyli Terrapin Station Daniela Rossena, Christophera Beara i The National jest już dziełkiem miłym w słuchaniu, momentami kapitalnym, choć trochę udziwnionym i unowocześnionym. Zaskakująco powściągliwy okazuje się za to Ira Kaplan, mimo że gospelowo-psychodeliczny Wharf Rat dawał duże możliwości, to gitarzysta Yo La Tengo zgasił go pod każdym względem, opatrując rozczarowującą, ledwie minutową, impresyjną raczej niż ekspresyjną solówką.

Skoro jednak jesteście już tak daleko, to naprawdę warto wyczekać poza będący (teoretycznie) pożegnaniem And We Bid You Goodnight w wykonaniu Sama Amidona, aż do ostatniego, 59. utworu, żeby usłyszeć The National z Bobem Weirem w koncertowej wersji I Know You Rider. Tu brzmią, jak gdyby zeszło z nich powietrze i całe to ciśnienie, które kazało przez długie miesiące rozpracowywać ten ambitny projekt. Grają swobodnie, co spodoba się nawet tym, którzy zespołu Aarona i Bryce’a Dessnerów nie lubią. Jeśli jeszcze zestawimy to wykonanie z utworem St. Stephen (też w duecie z Bobem Weirem, czyli jednak brzmienie gra rolę) z koncertu grupy Wilco, dostaniemy na końcu tego długaśnego równania z 59 zmiennymi wynik podejrzanie banalny. Wyjdziemy mianowicie z odpowiedzią, jaką każdy fan Grateful Dead dobrze zna – że o ile płyty bywały ciekawe, to prawdziwe oblicze tej formacji, ta swobodna wizja rocka psychodelicznego, za którą świat miał ich zapamiętać, materializowało się dopiero na koncertach. Więc z jednej strony mamy refleksję banalną, z drugiej – przynajmniej wierną duchowi oryginalnej grupy, prawdopodobnie prawdziwą. A to niemało w ogólnym wydźwięku, bo zakładam, że we fragmentach każdy znajdzie tu dla siebie coś na tyle olśniewającego, że przebrnięcie przez tę długą recenzję się zwróci z nawiązką.

RÓŻNI WYKONAWCY Day of the Dead, 4AD 2016, 8/10