Dylan przechodzi do drugiego sortu

Bob Dylan jako artysta wyprowadził drugorzędny gatunek, jakim były folkowe pieśni grywane w wielu autorskich interpretacjach, do pierwszego szeregu. Zrobił to między innymi dzięki temu, że pomógł uczynić z folku formułę w pełni autorską, dobrze sprzedającą się na albumach, które wypełniał własnymi utworami. A choć nie był ani najlepszym wokalistą, ani wybitnym gitarzystą, w obrębie tradycji folkowej zbudował swój własny styl. I oto po 70-tce ten sam Dylan robi coś właściwie odwrotnego: nagrywa kolejną już po zeszłorocznym Shadows in the Night płytę z coverami stareńkich piosenek, które śpiewał (prawie wszystkie) Frank Sinatra i inni wybitni wokaliści. Tak jakby na stare lata chciał się zwinąć z powrotem do drugiego szeregu. Nawet tytuł nowego albumu – Fallen Angels – jakoś z tym koresponduje.

Słuchanie tej nowej płyty Dylana, najlepiej jeszcze z winylu, pod kątem którego została wyprodukowana przez samego artystę (pod stałym pseudonimem Jack Frost) – w ciepłej tonacji, na którą wpływa brzmienie obniżone już na etapie aranżacji, nawiązujących do starych nagrań jazzowych (choć mimo to odmienny od oryginałów). Tak samo jak na poprzednim albumie główną rolę odgrywają gitarzyści: Stu Kimball i Charlie Sexton, dzielący między siebie role szybkiej gry akordowej i ogrywania długich tematów. Jest w tym swing, są bluesowe progresje i dużo akordów zmniejszonych. Jest nieśpieszność i nieuchronna przewidywalność. Choć muszę przyznać, że całość wydaje mi się zarazem w warstwie aranżacyjnej jeszcze gładsza i przyjemniejsza niż Shadows…

Wykonawczo Dylan w tym repertuarze standardów z lat 40. i 50. – czasów jego dzieciństwa, po części nawet swoich piosenek-rówieśniczek – raczej nie błyszczy. Choć są momenty, jak choćby That Old Back Magic, gdy imponująco interpretuje piosenkę – w dynamiczny sposób, potężnie odbiegający od pierwotnej wersji Glenna Millera. Inny, bardziej pogodny utwór do tekstu tego samego Johnny’ego Mercera Skylark jest tu z kolei wyjątkiem, bo nie wykonywał go Sinatra. Zaaranżowaną na big band (Dylan wykorzystuje wspomniane gitary w miejsce instrumentów dętych – to podstawowa zmiana charakteru w stosunku do oryginałów z tamtej epoki) piosenkę śpiewała początkowo Anita O’Day. Właściwie każdy utwór na Fallen Angels ma fascynującą, długą historię wykonań, ale tutaj pełnią po prostu rolę zestawu ładnych utworów rozrywkowych, niekoniecznie klasyków z historią wpisaną do encyklopedii. Bo jeszcze pod jednym względem Dylan próbuje zaprzeczyć całym dekadom swojej muzyki – o ile sam wywołał poruszenie, komponując utwory, które niezależnie od popularności miały dużą wagę, to teraz rozpływa się w delikatnym hedonizmie jesieni życia. Płytą kompletnie nieważną, za to momentami całkiem przyjemną.

BOB DYLAN Fallen Angels, Columbia 2016, 6/10