Afryka dla freaków

Może nie jesteśmy sto lat za Murzynami, ale kilkadziesiąt na pewno. Proszę mi wybaczyć to ryzykowne wyrażenie na początek, ale po pierwsze, w muzyce nabiera ono jednak pozytywnego zabarwienia, po drugie – dobrze oddaje dynamikę sytuacji. Fala wpływów muzyki afrykańskiej rozlewa się wyjątkowo szeroko. W muzyce na Zachodzie bez zmian, stagnacja, a tu tyle do przejęcia, tyle do podejrzenia. Z drugiej strony, Afryka też cały czas pracuje. Miałem okazję podczas Docs Against Gravity spotkać się z Songhoy Blues. Mili młodzi ludzie, cierpliwie odpowiadali na wszystkie pytania i dopiero zagadnięci o to, czego NAPRAWDĘ słucha się w Bamako, spojrzeli na mnie trochę jak na wariata. No bo jak to: czego się słucha? Wszystkiego. Tego samego, co tu. Bo fakty są takie, że gdy my gonimy, oni uciekają, próbując z kolei przetwarzać na swoją modłę wpływy amerykańskie i europejskie.

Popatrzyłem na tych ubranych po zachodniemu muzyków, niedawnych uciekinierów z okupowanych przez islamskich radykałów regionów Timbuktu i Gao, którzy czekali na posiłek w Cafe Kulturalnej, odzywając się znad facebooka w smartfonach. I pomyślałem, że to rzeczywiście idiotyczne, by od nich wymagać wynurzeń na temat własnej kultury, w której sami z trudem dostrzegą coś egzotycznego, innego. Dla nich to bardziej jeden świat niż dla mnie. Ja nigdy nie byłem w Mali, oni, może i pobieżnie, ale widzieli już Katowice i Warszawę.

Okazji do spotkania z Afryką będzie więcej. W niedzielę i w poniedziałek w Pardon To Tu znów gra zespół Konono No 1, którego styl i trans okazał się bardzo inspirujący już dla wielu zachodnich wykonawców. Ostatnio na przykład dla Horse Lords. Ten zespół z Baltimore w sposób szaleńczy rzuca się w gęste afrykańskie groove’y rytmiczne. Najmocniejszą postacią wydaje się być gitarzysta Owen Gardner (znany z Black Vatican i Future Islands), który wykorzystuje strój naturalny, a techniką zbliża się do perkusyjnego, dźwięcznego brzmienia wydobywanego ze strun przez afrykańskich lutnistów – tak blisko jak u nas Raphael Rogiński. Najlepiej wychodzi to w otwierającym nowy album Truthers, ale i Bending to the Lash, nawiązujący do tuareskiego bluesa, robi spore wrażenie. Płycie Interventions brakuje dużo w sferze kompozycji, ale czwórka muzyków nadrabia to sprawną zespołową grą. Momentami wychodzi poza podstawowy skład (gitarę wspomagają bębny, bas i saksofon) w stronę elektroniki – Intervention I, w którym próbują do afrykańskiej ornamentyki nawiązać dźwiękami generowanymi elektronicznie, to jeden z najciekawszych utworów na płycie. Kiedy afrykański klimat ulatuje, zostaje ambitna próba pogoni za Battles i innymi math-rockowymi składami, czyli transowymi formacjami kultury zachodniej. Dobrze wydane pieniądze.

HORSE LORDS Interventions, Northern Spy 2016, 7/10

Nowy album wydała też grupa Melt Yourself Down, opisywana przeze mnie entuzjastycznie trzy lata temu przy okazji debiutu. Podobnie jak na poprzedniej płycie jest krótko, zwięźle i z olbrzymią energią, tyle że kanalizowaną w utworach o charakterze bardziej multikulturowym niż afrykańskim. Poprzednio dało się brytyjską formację zaliczyć do fali naśladowców afrobeatu, teraz byłoby z tym trudniej. Znajdziemy w tych utworach motywy bliskowschodnie albo nawet bałkańskie (w utworze Do To Dot), ważniejszą rolę odgrywa znany wcześniej z Zun Zun Egui wokalista Kushal Gaya. W sferze wokalnej utwory te sprawiają wrażenie dzikiej afrykańskiej odpowiedzi to na Public Image Ltd., to na Red Hot Chili Peppers. Ale to skupienie na wokalno-instrumentalnych formach nie wyszło, moim zdaniem, tej grupie na zdrowie. Brak saksofonowych tematów Pete’a Warehama i Shabaki Hutchingsa, które mogłyby rywalizować z tymi z poprzedniej płyty. Gdy obaj pracują mocniej, jak w The God of You, wychodzą najlepsze momenty płyty. Jest prawie ta sama energia co na debiucie, jest rozwój, tylko kierunek mnie nie cieszy. Szkoda, bo to była jedna z bardziej obiecujących grup całego tego ganiającego się z Afryką nurtu. To z kolei bym wziął, ale za friko.

MELT YOURSELF DOWN Last Evenings on Earth, The Leaf Label 2016, 6/10