I jeszcze chór do tego

Tim Hecker jest twórcą atrakcyjnym z założenia, choć ani on bardzo melodyjny, ani tym bardziej taneczny. Jest za to kanadyjski, alternatywny, trudny do zaszufladkowania i w dodatku dał kiedyś tak dobry koncert na Unsoundzie, że wciąż pamiętam, choć elektroniczne drony zwykle nietrudno zapomnieć. W dodatku na tych dronach i na laptopowej obróbce brzmienia różnych tradycyjnych instrumentów Hecker zaszedł daleko, czego dowodem symboliczny moment: wejście do katalogu 4AD. Jednak najsympatyczniejszą cechą Kanadyjczyka – i zapewne tym, co ciągle powiększało grono jego słuchaczy – był fakt, że starał się nie zatrzymywać i na każdej płycie proponować coś innego. Bo rozmaitość jest niewątpliwie wartością. Wyrafinowanie też, a nowy album jest chyba najbardziej wyrafinowanym i złożonym w całej jego karierze. Co jest w nim w takim razie takiego, że nie cieszy tak, jak cieszyć powinien?

Odpowiem tonem jak z Biblii: Gdyby Samson chciał ciągle zmieniać fryzurę, musiałby czasem osłabnąć. Bo bywa, że za różnorodność i wyrafinowanie trzeba oddać trochę siły. Coś za coś. To jest właśnie to, z czym mamy do czynienia na Love Streams. Bo stopień złożoności jest niemały: i jakieś dodatkowe instrumenty nagrane w islandzkim studiu Greenhouse, i jeszcze Icelandic Choir Ensemble śpiewający partie napisane specjalnie przez Jóhanna Jóhannssona po to tylko, żeby Hecker zmasakrował je przy użyciu pełnej mocy swoich procesorów. Są nawet inspiracje jakimiś konkretnymi utworami muzyki poważnej. Jest świeże spojrzenie, które dają w kilku utworach właśnie głosy, jest wielopoziomowość, przestrzeń, finezja w kreśleniu równolegle biegnących linii instrumentów. Jest wreszcie różnorodność, bo co prawda większość środków poznajemy już w otwierającym płytę Obsidian Counterpoint, to jednak misterny Bijie Dream wprowadza nas w nowy świat brzmieniowy, a Castrati Stack wprowadza atmosferę jak ze wspólnego jam-session Dead Can Dance (może to był klucz dla 4AD?) i Björk. Można się wciągnąć na chwilę po dłużyznach (Live Leak Instrumental), a momentami lekkim nawet plątaniu się bez celu (pierwsza część Violet Instrumental). Tim Hecker zapomina tylko o jednej rzeczy – zawsze dotąd była taka sytuacja, że musiał w końcu przycisnąć pedał do samej ziemi, albo pokręcić gałką do ukręcenia potencjometru, żeby naprawdę poruszyć. A tutaj tego nie robi.

Ma ten album w sobie coś takiego, co czasem pewnie się zdarza na pierwszej randce. Poznajecie dziewczynę lub chłopaka. Jest bardzo atrakcyjna(y), cały czas was bajeruje na wszelkie możliwe sposoby, pokazuje szerokie horyzonty, imponuje poczuciem humoru, cytuje klasyków i zna pamięć fabuły wszystkich filmów, z których wy nawet tytułów nie pamiętacie. Tylko przychodzi taki moment, że powinno zaiskrzyć, huknąć, a zamiast całego tego gadania powinniście się do siebie zbliżyć, poczuć coś i już raczej milczeć, pijąc, co tam mieliście do wypicia, albo nawet w ogóle zapominając, że dawno wystygło i bąbelki uleciały. I do tego momentu mnie Hecker na tym albumie, mimo tytułowej zachęty, nie prowadzi.

TIM HECKER Love Streams, 4AD 2016, 7/10