Ramię w ramię na gramofony!

Blogi umierają. W szczególności blogów muzycznych, które rozwijały się bujnie jeszcze kilka lat temu, ubywa w szybkim tempie. Rzuciłem okiem na moje linki z chacinski.wordpress.com (od 2007 roku) i zbladłem. To już prawdziwa zagłada. Trzy czwarte linkowanych blogów trzeba było wyrzucić. Przy połowie wyświetlał się błąd 404. Właściciele kolejnych kilku wykupili sobie domeny, po czym przestali za nie płacić, więc nie ma ich w ogóle. Powymierały całe platformy blogowe, jak Musicspot. Kilku blogerów zdążyło się pożegnać, na smutno lub na wesoło. Większość urwała w pół zdania. Trzech skończyło na podsumowaniach roku (wyczerpujące – wiem coś o tym), jeden założył klub, jeden wytwórnię płytową, jeden przestał chyba robić mixtape’y, inny – najwyraźniej przestał nagrywać koncerty. Ktoś tłumaczył, że nie ma czasu. Część założyła rodziny, mają dzieci. Dzieci i blogi połączyć trudno. Autorzy często uciekają z pisaniem w parozdaniowe formy na Facebooku – w zamian za lajki i łatwiejsze dotarcie do w miarę szerokiej publiki. W każdym razie po usunięciu martwych linków wyszło mi na to, że średnio życie takiego muzycznego bloga w Polsce przebiegało między 2008 a 2013 rokiem. A że nowych płyt nie ubywa, postanowiłem pomóc ich wydawcom i polecić innych odbiorców. I przy okazji zarekomendować dwie świetne płyty.

Na Twitterze mają piątkowy rytuał #FF (Follow Friday), gdy jedni polecają drugich, żeby był jakiś ruch w interesie. Na blogach tradycja przekierowań do innych ulubionych blogerów trochę zanika, ale warto ją podtrzymać ze względu na dziesiątki, albo i setki wykonawców, którzy szukają pierwszej oceny swoich umiejętności. A czasem jedynej oceny. Tego tradycyjne media im nie zapewnią – wiem to właśnie jako (jednocześnie) pracownik tradycyjnych mediów, próbujący godzić na ich łamach to, co popularne, z tym, co popularne nie jest w najmniejszym stopniu, za to dużo ciekawsze. Do redakcji dociera różnymi drogami – w postaci fizycznej lub elektronicznej – coraz więcej albumów, a nawet demówek, których autorzy sami sugerują właśnie notę blogową, albo nawet wzmiankę na FB. Mimo sporych ambicji i niemałych chęci nie jestem w stanie przesłuchać wszystkich, ani odsłuchać połowy. A blog tworzony w coraz większym stopniu z kronikarskiego obowiązku byłby coraz większym utrapieniem. Zajrzałem więc do starych linków w poszukiwaniu autorów, których mógłbym polecić.

Skończyło się właśnie na tym, że z przerażeniem liczyłem wczoraj zamknięte od lat lub zawieszone przez ostatnie miesiące blogi muzyczne. Tych działających mam na jeden długi akapit. Rozwija się – wbrew tym ponurym tendencjom – 1 uchem / 1 okiem Bartosza Nowickiego z najregularniej chyba publikowanymi wnikliwymi recenzjami płyt z polskiej sceny alternatywnej. Drugim miejscem, do którego przynajmniej raz w tygodniu zaglądam, jest Ziemia Niczyja mojego redakcyjnego kolegi Mariusza Hermy. Przetrwał istniejący od 8 lat blog Fight Suzan!, który publikuje teksty Filipa Szałaska. Jest atrakcyjnie redagowany soul-jazz.blogspot.com z tematyką, którą dobrze określa nazwa bloga. Warte uwagi Na obrzeżach Michała Wieczorka regularnie opisuje przede wszystkim muzykę niezachodnią, taką jak ta poniżej. Przyjemny jest też The Colours of Music, który przeskakuje z wątku na wątek w sposób bardzo eklektyczny, no ale tu jest bardziej o utworach niż płytach – a tym bardziej NOWYCH płytach. Została jeszcze niezbyt regularnie aktualizowana Placówka Postępu z mieszanką muzyki świata, poważnej i rozrywkowej. Impropozycja, głównie o muzyce improwizowanej i jazzie, aktualizowana jest jeszcze rzadziej. Z jazzowych blogów działa też Z dżezem lżej. W świecie jazzu i impro trzyma się mocno Instytut Improwizacji, ale ten opisuje raczej koncerty. Po płyty sięga częściej polish-jazz.blogspot.com. Recenzje są też na blogu Tomasza Bielickiego (to już update). Niezbyt często, ale różnorodnie tematycznie pisuje autor bloga Nausznie. Ledwie tli się ostatnio Muzyczny Esflores. A w całkowitym uśpieniu pozostaje blog Jarka Szubrychta, choć gdyby działał, to pewnie byłoby miejsce, gdzie nowe polskie płyty znalazłyby pilnego słuchacza i dobrze piszącego recenzenta. Nie wliczam oczywiście autorów stale pisujących na większych muzycznych stronach. Na pewno zapomniałem o kimś bardzo ważnym i na pewno nie znam wszystkich blogów regularnie publikujących recenzje. Linki do blogów, które się tym zajmują, bardzo mile widziane – można je zamieszczać w komentarzach. Mam pierwszy update: Kultura Staroci, drugi: Winylowe Trzaski, trzeci: Donos Kulturalny, czwarty: blog Mateusza Osiaka, piąty: Goodkid o rapie i nie tylko – jak mogłem nie odnotować… Weed Temple – jak mogłem. Istota Ssąca – podcasty. I jeszcze Purpurowe Rejsy oraz blog o metalu o bardzo malowniczym tytule. I blog o najlepszym szablonie w branży i równie dobrym tytule, czyli Ktoś Ruszał Moje Płyty. Wstyd, że zapomniałem o Canti Illuminati, ale dobrzy ludzie przypomnieli. To działa.
Na gramofony, ludu roboczy!

Dwie płyty z zagranicy – nie po to, żeby okazać brak zainteresowania polskim twórcom, ale raczej w nawiązaniu do niedawnej tezy na temat niezachu, a raczej po to, żeby raz jeszcze zamanifestować konkurencyjność takiej na przykład Afryki z czymkolwiek, co się dzieje na Starym Kontynencie. Weźmy docenionych już kongijskich Konono No. 1. Wydali właśnie pierwszą płytę od śmierci założyciela grupy Mingiediego Mawangu. Z jednej strony – pozostawia podobny obraz zespołu, który wprowadza w trans jednostajną, gęstą i utrzymaną w dość szybkim tempie (okolice 135 bpm) rytmiką od początku płyty i nie daje wyjść z tego stanu do końca. To jedni z lepszych tanecznych wykonawców na scenie muzyki rozrywkowej w ogóle. A elektryczne likembe o brudnym, ale świetnie rozpoznawalnym brzmieniu, wszywają melodie w serce sekcji rytmicznej, wokale mogą więc pozostać momentami pokrzykiwaniem, formą zagrzewania do tańca.

W samej muzyce Konono nie ma więc nic szczególnie nowego, ale pojawia się gość – Batida, czyli Pedro Coquenão z Angoli, który jako Batida (co kojarzy mi się z warszawską kawiarnią) wnosi tu elementy muzyki z sąsiadującego z Demokratyczną Republiką Konga kraju. To z kolei przywodzi na myśl fuzję granego w Kinszasie congotronics i samby. Faktura rytmów staje się jeszcze bardziej gęsta. Miłośnicy zachodniej muzyki klubowej też powinni znaleźć tu dla siebie bardziej oczywisty punkt zaczepienia. A przy tym pozostajemy w klimacie równikowym. Ciekawie jest śledzić, jak naturalnie różne tradycje tej strefy się ze sobą łączą. Powiem więcej – dołączenie do Batidy i Konono jakiejś grupy gamelanowej z Indonezji (w obrębie tej samej strefy klimatycznej) nie wprowadziłoby tu już dalszej rewolucji. Klimat kształtuje muzykę.

KONONO NO. 1 MEETS BATIDA Konono No. 1 Meets Batida, Crammed Discs 2016, 7/10

Druga płyta to jest to, o czym tu czasem wspominam: nie znajdziemy w tych czasach lepszego muzycznego środka ciężkości, który będzie w stanie pogodzić fanów klasycznego rocka czy bluesa z wielbicielami muzyki synkopowanej, tanecznej, wreszcie współczesnej sceny alternatywnej. Bombino, czyli Omara Moctar, przeszedł całą drogę współczesnego niezachu. Odkryty przez maleńką wytwórnię Sublime Frequencies wśród zbuntowanych pieśniarzy Tuaregów (czyli ludu, który wywołał w Mali powstanie zbrojne o skądinąd fatalnych dla muzyki skutkach), stał się szybko postacią wymienianą jednym tchem z Tinariwen jako nowa gwiazda pustynnego bluesa, z podobnym zresztą, prostym zestawem wpływów, wśród których dominuje Mark Knopfler – przedziwnym trafem nawet bez pomocy radiowej Trójki mieszkańcy Sahary przyswoili, ale też zmodyfikowali styl tego muzyka. Jako gitarzysta Bombino rozwija się jednak ciekawiej, w rytmicznej grze pokazując na nowej płycie więcej wpływów reggae niż bluesa. Teksty – głównie o miłości, z obcym już rockowej liryce, archaicznym romantyzmem – ubiera w formę bardzo czytelnych, komunikatywnych piosenek, czasem z dłuższymi partiami solowymi (czy to na tej gitarze z okładki, południowokoreańskiej, marki Cort?), jak w fenomenalnym Iyat Ninhay/Jaguar. Album Azel to ukoronowanie jego dotychczasowej kariery na Zachodzie, moim zdaniem najlepsza płyta w jego dorobku.

Pisząc o tym, że Moctar przeszedł całą drogę niezachu, miałem na myśli fakt, że został najpierw przejęty przez kolejny mały amerykański label Cumbancha, a później nagrał płytę w prestiżowych barwach Nonesuch i z producencką opieką Dana Auerbacha z The Black Keys. Dała mu i możliwość odbycia dużej trasy po USA, i wysokie miejsca na listach bestsellerów world music. Wydaje mi się, że Azel produkowany był już bez takiego ciśnienia. Tym razem na stołku producenckim usiadł (i gościnnie zagrał na Hammondzie) David Longstreth z grupy Dirty Projectors, a całość firmuje mniejsza Partisan Records. Płyta nagrywana była jednak dalej w komfortowych warunkach – w Woodstock – a brzmienie urzeka od pierwszej chwili. Przynosi to, co najlepsze w muzyce Tuaregów – prostotę i energię rocka, pod którą kryje się berberyjska ornamentyka. Aż się chce dopisać tych parę tysięcy znaków do blogowej notki.

BOMBINO Azel, Partisan 2016, 8/10

Będą uaktualnienia wpisu!